Bez dzieci jesteśmy starzy

– Co to jest miłość? – pytam. – Miłość mam jedną: moją żonę – odpowiada Eugeniusz Marszołek. – I widać jej skutki: piętnaścioro dzieci.

Mieszkają na skraju Jastrzębia-Zdroju. Ale też na skraju cywilizacji, w której stawia się na jedno, dwoje, góra – troje dzieci. A oni, jakby chcąc się odciąć od mód i trendów, wybrali miejsce przy szosie, ale z dala od innych zabudowań. Jakby byli z innego świata, w którym można cieszyć się rodziną i nie tęsknić za niczym innym. Dwa pierwsze domy od granicy Jastrzębia ze Świerklanami należą do Teresy i Eugeniusza Marszołków oraz ich dzieci. – Tak tu sobie wiedziemy niby samotnicze życie, bo do sąsiada daleko, ale nudzić się ze sobą nie nudzimy – śmieją się. W sumie z synowymi, zięciami i wnukami jest ich 38. – Siedmioro mieszka poza chałupą – mówi ojciec. – Ale mam ich wszystkich w promieniu 5 kilometrów. U nas i w stojącym obok domu tzw. rotacyjnym, dla tych, którzy założyli rodziny, ale jeszcze nie poszli na swoje, mieszka 25 osób. Najstarsza córka ma 34 lata, najmłodsza 11.

– Nigdy nikt nas za wielodzietność nie pochwalił – dodaje. – Nieraz pokazywali nas palcem: „To są ci, co mają tyle dzieci”. Ale tak mogą mówić tacy, którzy sami nie chcieli się swoimi nacieszyć, bo ich mają mało. Ktoś mnie kiedyś zapytał: „Co ty dasz swoim dzieciom?”. – Tata dał nam miłość – wtrąca jedna z bliźniaczek, trzynasta w kolejności Małgosia. – A miłość to znaczy cenić drugiego bardziej od siebie. Tak jak rodzice, którzy zawsze byli dla nas i z nami. – Miłość to coś, co trzeba pielęgnować – dodaje trzecia w kolejności córka Magdalena. – My teraz mamy miłość do swoich mężów i dzieci, bo nauczyliśmy się jej w domu. A z rodzicami i rodzeństwem jakbyśmy się nie kochali, tobyśmy tak często do nich nie przyjeżdżali.

W ruchu

Siedzimy przy długim stole razem z tymi, którzy zajmują się dziećmi albo akurat nie przebywają w szkole czy w pracy. Po kolei – mama, tata, dzieci: Magdalena, bliźniaczki Weronika i Małgosia, Mariola i jej mąż Jakub oraz wnuki Helenka, Wiktoria i Olek. – Najważniejszy w domu jest stół – podkreśla Magdalena. – Kiedy spotykamy się w Wigilię, potrzebne są trzy stoły i jeszcze jeden w drugim pokoju. – Nie lubię być sama, bo wtedy czegoś mi brakuje – mówi mama Teresa. – W tym domu nie masz szansy zostać sam – dodaje zięć Jakub Zelek, od pięciu lat w rodzinie. – Jak nie ma żadnego dziecka, czujemy się starzy – dopowiada Eugeniusz. – Bo u nas, jak u innych, nie było takiej przerwy życiowej, że dzieci dorosły, wyszły z domu i została po nich pustka. Często po takim odstępie czasu gdy na świat przyjdą wnuki, to dziadek i babcia boją się takie małe wziąć na rękę.

My tego nie znamy, bo u nas stale jest ciągłość: jedni odchodzą z domu, inni dopiero dorośleją, dlatego nie czujemy swojego wieku. Na co dzień przebywamy z dziećmi i wnukami, żyjemy w ciągłym ruchu, dlatego po pięćdziesiątce nadal jestem młody. Gdybyśmy w domu byli tylko we dwoje z żoną, to z czasem zanurzeni we własnym sosie moglibyśmy się znienawidzić. – Tyś miał księdzem zostać, bo tak ci się dobrze gada – przerywa mu żona. Właściwie wszyscy siedzący przy stole uśmiechają się i cały czas dowcipkują, żeby całkiem poważnie nie opowiadać o tak poważnej sprawie jak rodzina. Kiedy pytam o miłość, Magdalena cytuje słowa z Listu św. Pawła do Koryntian: „Miłość cierpliwa jest”, a potem żartuje: „Chłopa nie biję, dzieci nie męczę, cierpliwość do nich mam”.

– Jakby przy tylu dzieciach była pani ponura, smutna, bez dystansu, toby się można było załamać – mówi ojciec. – A tak to człowiek uczy się z życia czerpać jak najwięcej wesołości. No bo jak się nie cieszyć – mamy tyle dzieci. Żadne z nich nie jest na pierwszym miejscu, ale wszystkie są tak samo ważne. To wcale nie jest trudne, ale wychodzi mimo woli. Kiedy mówię: „moje dzieci”, to myślę o najstarszych i najmłodszych, o moich córkach, które mają 17 lat, i o wnuczku, który jest w ich wieku. Wszyscy są moimi dziećmi. Siedmioro już założyło swoje rodziny i to dzięki nim Marszołkowie seniorzy mają 13 wnuków. Kiedy biskup pomocniczy diecezji katowickiej Adam Wodarczyk przyjechał na wizytację do ich parafii i odwiedził ich w domu, był pod wrażeniem nie tylko wielkości rodziny, ale też radości, jaką emanują.

Piętnaście imion

– Poznaliśmy się na zabawie, bo w tamtych latach na dyskoteki się nie chodziło – wspomina Eugeniusz. – Znałem jej braci i widziałem, jaką ładną mają siostrę, no to zaprosiłem ją do tańca. Od razu wpadła mi w oko jak w jakiejś bajce, a i ja jej nie byłem obojętny. – Pochodzę ze Świerklan, a on z Boryni. Wtedy byliśmy młodzi, ja 18, on 20 lat – uśmiecha się Teresa. – W mojej rodzinie było nas sześcioro, u męża było siedmioro rodzeństwa. – Tatuś, powiedz, jak to z wami było? – dopytują, chichocząc, przysłuchujące się opowieści rodziców bliźniaczki Małgosia i Weronika. – Czy to była wpadka? – prowokują. – Na pewno nie wpadka – protestuje ojciec. – Pobraliśmy się po dwóch latach. Wy się nie śmiejcie, was też to czeka – zwraca się do córek. – Po tym, jak żeśmy się poznali, chciałem ją coraz częściej widywać, bo mi się podobała. – Co cyganisz? – wtrąca żona. – Przez ten cały czas ja musiałem chodzić do niej, ona do mnie nie chodziła, bo takie to były zwyczaje. Wieś ma inne tradycje, my jesteśmy rdzenne Hanysy (Ślązacy – przyp. red.) i myśmy się tych reguł trzymali.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

TAGI| RODZINA

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg