Dziedzic kulturowy

– Nie możemy dopuścić do tego, aby miejsca takie jak to umierały przez obojętność mieszkańców
 – mówi Mariusz Łesiuk. Odnalezione przez niego w Wojcieszynie artefakty przywracają dawną wielkość dziejom dolnośląskich wsi i miasteczek.


Zamiast efektownych, ale pustych jak mydlana bańka zapożyczeń kulturowych, proponuje historie niewymyślone. Lokalne, ale o ciężarze gatunkowym jak z najgłośniejszych powieści płaszcza i szpady. Takie, które biorą swój rodowód z 800-letnich dziejów tutejszych miejscowości. Uparcie dowodzi, że prawdziwa historia leży u naszych stóp. Mariusz Łesiuk właśnie odnalazł kolejny dowód na to, że archeologia nie musi być nudna. Przez wiele lat... po nim chodził.


„Jestem ze wsi”


Jacek i Ewa Barciszewscy do Wojcieszyna przyjechali 16 lat temu. On wprost z legnickiej huty, ona zza biurka, gdzie przez lata sprawdzała prace z angielskiego. Oboje mieli dość miasta. Było im obojętne, dokąd uciekną, byle to była wieś. Spodobało im się w Wojcieszynie, choć wsi groził marazm. Nawet zespół ludowy nie miał ludowego repertuaru – wspominają.
Zapytali pierwszą napotkaną osobę o dom na sprzedaż. Pokazała. Bez namysłu kupili gospodarstwo z datą 1807 nad wejściem; z początku bez pomysłu na to, co chcą w nim robić. W końcu padło na strusie. Ale ze strusi nic nie wyszło. Serca do nich nie mieli, a i jajka nawet im nie smakowały.


Obok gospodarstwa, w prakorycie wyrzeźbionym jeszcze przez lodowiec, sennie płynęła Skora. Wtedy los zetknął ich z Mariuszem Łesiukiem. Podobne charaktery, zainteresowania, dusze. Mariusz szukał w okolicy stanowisk archeologicznych. Taki sobie wybrał fach. Całe swoje zawodowe życie udowadnia, że archeologią można zachwycić się na własnym podwórku, nie trzeba za nią gonić po świecie. – Jestem wieśniakiem – mówi o sobie i nie jest to kpina, ale przemyślana ocena. – Na wsi się urodziłem i na wsi pracuję. Na wsi widzę potencjał – mówi. 
Uważa, że dziedzictwo kulturowe to jest to, co masz pod stopami.

To określenie przewija się zresztą przez większą część każdej znajomości z Mariuszem, odmieniane przez wszystkie przypadki. Wiele z jego znalezisk, których dokonał pomiędzy Chojnowem, Złotoryją i Bolesławcem, to kroki milowe do lepszego zrozumienia tego dziedzictwa. Jednak nawet jego zdziwiło, kiedy przyszło mu je odkrywać dwa kroki od gospodarstwa Barciszewskich.


To był gość, ten Brodaty


Na stromej skarpie pradoliny Skory odnalazł ślady XIII-wiecznego grodziska. Ta sensacja była tematem numer jeden lokalnych mediów przynajmniej przez kilka dni. Kiedy odjeżdżały samochody dziennikarzy i fotoreporterów, Mariusz z Barciszewskimi zabierał się do roboty. Kopali, mierzyli, przesiewali, czyścili, zabezpieczali... Mariusz zwykle tak pracuje – z osobami sobie znanymi, bliskimi, czasami ze studentami. To norma w świecie – mówi. W Polsce – jeszcze nie. Nadzoruje wszystkie prace i nadaje im naukowy kształt. Rozbudza także wyobraźnię.

Gród w Wojcieszowie nie był duży. Właściwie to był maleńki. Za palisadą z zaostrzonych bierwion zmieściłaby się może jedna chata. A jeszcze lepiej – jedna wieża rycerska. Mariusz mówi, że za ostrokołem i fosą wykopaną od strony pola mieszkało kilka, najwyżej kilkanaście osób: pan lenny z rodziną, może kilkoma sługami. Znalazł po nich skorupy glinianych naczyń (tzw. ceramika szara albo stalowa) oraz coś na kształt fundamentu z polnych kamieni. Na razie.
 

Średniowieczny feudał nie mieszkał tu długo, jakieś 50 lat. Dlaczego stąd odszedł? Dokąd powędrowała niemiecka (to prawie pewne) rodzina? O germańskim pochodzeniu dawnych sąsiadów Barciszewskich mogą świadczyć źródła z tego okresu. Henryk Brodaty, mąż św. Jadwigi Śląskiej i ojciec Henryka Pobożnego, zagospodarowywał w ten sposób leśną głuszę Dolnego Śląska. – Miał z tego niezły biznes. Każdy osadnik to dodatkowe podatki – mówi M. Łesiuk. 
Lubi tego księcia. – To był gość na miarę wielkiej powieści historycznej albo hollywoodzkiej produkcji – uważa. Dodatkowym atutem jego pracy i pasji archeologa jest to, że odkrywa ślady działalności naszego księcia, z naszej ziemi, kreującego
naszą historię. Naszą, czyli lokalną, swojską, stąd. –Chciałbym, żeby do takich miejsc jak to grodzisko najpierw przyjeżdżali turyści ze Złotoryi, później z całego regionu i całej Polski. Warto – mówi.


Takich miejsc wartych odwiedzenia, wartościowych z punktu widzenia każdego turysty i naukowca, jest w tym trójkącie bolesławiecko-chojnowsko-złotoryjskim bez liku. M. Łesiuk powtarza, że trzeba umieć najpierw zadbać o własną historię, o własne dziedzictwo kulturowe.


Czarny Krzysztof powraca


W Wojcieszowie gospodarze starej daty nie są czuli na nowinki historyczne. Młodsi – czasami jak Barciszewscy, napływowi z dużych miast – nie umieją zaczepić tu „historycznego haka”. Identyfikacja z miejscem jest niewielka bądź żadna. Jakiś czas temu Wojcieszyn postawił na wiatraki i Sancho Pansę. Dlaczego? 
– Nie mam pojęcia. Ta hiszpańska moda umrze, jestem tego pewien. Bo to jest miejsce stworzone przez historię i dla historii tego regionu. O to walczę od lat. O Czarnego Krzysztofa von Zedlitza, ostatniego rycerza-rabusia w tej części Europy, o templariuszy z Grodźca, średniowiecznych górników z Leszczyny czy legendarnego jeźdźca bez głowy z czasów wojen napoleońskich – mówi M. Łesiuk. 
Na ten temat powstał już nawet komiks, wydany przez Lokalną Grupę Działania Partnerstwo Kaczawski, do którego należy Mariusz Łesiuk. Tylko jak przekonać mieszkańców do identyfikowania się z czasami, kiedy jedynymi autochtonami byli tu Niemcy?

W sukurs poszukiwaniom polskiego pierwiastka na mapie XIX-wiecznego Dolnego Śląska przyszły mu czasy napoleońskie. To przecież nie kto inny, jak cesarz Francuzów zwrócił Polakom godność i miejsce na mapach świata przy pomocy Księstwa Warszawskiego. A później, razem z Wielką Armią, przez Dolny Śląsk maszerowały pułki polskie, ramię w ramię z włoskimi, irlandzkimi, hiszpańskimi. To tu, pod Złotoryją, Głogowem, Opolem, słychać było polską mowę, a polskie nazwiska na wieki zapełniły strony parafialnych kronik Lwówka Śląskiego, Prochowic, Legnicy. To właśnie ona, polska obecność z początku XIX w. na Dolnym Śląsku, powinna być głównym hakiem, cumującym świadomość historyczną wiejskich środowisk Wojcieszyna i dziesiątek podobnych mu miejscowości, uważa.


Wyobraźcie sobie...


Apetyt na ten rodzaj pielęgnowania dziedzictw kulturowego mają Barciszewscy. Pani Ewa przypomina, że według jej badań w Wojcieszowie przed wojną były trzy karczmy. Dziś w całej gminie Pielgrzymka i sąsiedniej w Grodźcu, nie ma ani jednej. Za to po drugiej stronie granicy, w Czechach, co miejscowość to gospoda. – Proszę sobie wyobrazić miejsce urządzone jak w czasach napoleońskich: z jadłem, napitkiem, wyposażeniem jak w latach, kiedy walczyły tu pod Napoleonem polskie pułki. Proszę sobie wyobrazić odwiedzające to miejsce rodziny, gromady sko-włosko-irlandzko-hiszpańskie pikniki. Mieszanka narodowa jak przed dwustu laty!

Zarówno karczma, jak i napoleońskie grille mogłyby, a właściwie powinny na siebie zarabiać. Bo przecież aspekt ekonomiczny to ważna część w projekcie ratowania dziedzictwa kulturowego. Nikomu nie udało się promować regionalizmu społecznie, a jednocześnie tak, aby był to regionalizm skuteczny i profesjonalny. Cała trójka mocno wierzy, że tylko w ten sposób można uratować Wojcieszyn przed śmiercią z obojętności. Archeologia może być na to lekarstwem.

Wiosną do domu Barciszewskich zjadą studenci archeologii z Wrocławia.

«« | « | 1 | » | »»

TAGI| RODZINA

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg