Marsz przez lodową pustynię

Przeszła samotnie 1200 km przez Antarktydę, zdobywając biegun południowy jako pierwsza Polka. Przywiozła ze sobą zaledwie kilka pęcherzy i masę pięknych wspomnień. Jej podróż nie tylko zachwyca, lecz także inspiruje.

Można się przyzwyczaić

A o czym myślała w czasie wyprawy? Na początku pojawiła się jakaś niepewność. Czy uciągnie 120-kilogramowe sanki. Bała się, że ogrom przygotowań pójdzie na marne już w pierwszych dniach. Że przyjdzie huraganowy wiatr, który potarga jej namiot, że skręci nogę lub złamie nartę. – Obawiałam się samotnego pokonywania szczelin. Wcześniej czytałam dużo literatury na ten temat, dużo opisów wypadków. Ale do ryzyka i niebezpieczeństwa człowiek się przyzwyczaja, więc im dłużej to rozważałam, tym mniej straszne mi się wydawało – przyznaje Małgorzata. Bardzo wiele zależało od pogody. Na początku było –15, –20 stopni Celsjusza. W połowie drogi –25 stopni, a w ostatnim tygodniu przy samym biegunie temperatura spadała do –35 stopni, przy wietrze ta odczuwalna wynosiła ok. –40. – I wtedy było mi już zimno – żartuje. Gdy panowała niekorzystna pogoda, a wokół był trudny teren, jej myśli koncentrowały się tylko na drodze. Przy słabej widoczności właściwie cały dzień patrzyła na kompas i pilnowała trasy, żeby nie zboczyć. Kiedy wszystko, co nas otacza, jest białe, wystarczy postawić dwa złe kroki i nie czujemy, że już idziemy w innym kierunku. Przy chmurach na horyzoncie mamy punkt odniesienia. Jeśli jednak nad nami ścieli się bezchmurne niebo lub otacza nas mgła, trzeba ciągle pilnować kursu na kompasie. Chwila nieuwagi i można kręcić się w kółko. – To jak poruszanie się w ciemności. Więc idzie się na wyczucie. Wtedy nie ma czasu na jakieś specjalne rozmyślania – mówi podróżniczka. Jednak przy ładnej, korzystnej dla wędrownika pogodzie, z dobrą widocznością, pojawia się okazja, by porozmyślać. – Ja zachwycałam się pięknem przyrody niezmienionej przez człowieka. Moje myśli krążyły wokół podróży, nie wracałam do tego, co zostawiłam w Polsce – przyznaje Dolnoślązaczka.

Ulga, radość i smutek

Kryzys? No właśnie, nie było czegoś takiego. – Nigdy nie przyszło znużenie czy niechęć. Tam jest tak pięknie, że codzienny marsz sprawiał mi przyjemność. Owszem, czułam zmęczenie fizyczne, ale pod koniec podróży. Schudłam 10 kilogramów – przyznaje M. Wojtaczka. Dodaje, że nie zawiódł jej sprzęt; dobrze przygotowała się motorycznie. Sanki były dwa razy cięższe od niej, jednak lata wędrówek po górach i jaskiniach z ciężkim sprzętem wyrobiły kondycję. Ponadto trenowała przed samym wyjazdem. – To była najcięższa wyprawa w moim życiu. Myślę, że mam wrodzoną siłę po moim tacie. Wiedziałam przede wszystkim, że nie należy doprowadzić do wychłodzenia organizmu i wielkiego zmęczenia, bo nie mam po prostu gdzie dojść do siebie. Nie będzie przecież tak, że jutro wejdę do ciepłego pomieszczenia i wypiję herbatkę – wspomina podróżniczka. Samo przygotowanie śniadania, prowiantu na drogę, ubranie się i zwinięcie namiotu zajmowało jej ok. 3 godzin. Dzięki dokładności wyprawę zakończyła bez poważnych obrażeń. Żadnych odmrożeń, tylko kilka małych pęcherzy. Na początku szła ok. 8 godz. dziennie. Cieszyła się Antarktydą, obserwowała chmury i dryfujący śnieg. – Nawet rozbijanie namiotu mnie cieszyło. I gotowanie, chociaż gotować nie lubię. (śmiech) Później marsz trwał już 11 godzin, żebym dotarła na czas – dodaje. Kilka godzin przed antarktyczną metą zobaczyła amerykańską stację naukową, która mieści się w dwóch budynkach. Niedaleko znajduje się biegun południowy. Stoi tam postument ze szklaną kulą. Gdy przy nim stanęła, poczuła wielką radość, satysfakcję i… smutek. – Przyszła ulga, że nie zawiodłam tych wszystkich ludzi, którzy się zaangażowali w wyprawę. Czułam bowiem presję przygotowań. A zasmuciłam się z powodu końca wspaniałej przygody. Musiałam zamknąć piękny rozdział – kwituje Małgorzata.

Najważniejszy był marsz

Małgorzata Wojtaczka zrealizowała swoje wielkie marzenie, lecz nie osiada na laurach. Dolnoślązaczka już planuje kolejne wyprawy. – Te dwa miesiące marszu kompletnie mi się nie nudziły. Chciałabym wrócić jeszcze na Antarktydę. Niekoniecznie iść tą samą trasą, ale można jeszcze wiele zrobić, np. pokonać trawers kontynentu, czyli ponad 2 tys. km. Można zorganizować krótsze podróże. Jest tam trochę fajnych szczytów, niezdobytych przez człowieka – zamyśla się podróżniczka. Przyznaje, że biegun południowy nie był celem samym w sobie, do którego prowadziła lodowa droga przez mękę. – Wędrowanie stało się moim celem. Chciałam spędzić dwa miesiące w samotności w tej pięknej krainie. Udało się. Człowiek łapie wtedy dystans do wszystkiego, a potem nie bardzo chce wracać – kwituje Małgorzata. W czasie wędrówki miała ze sobą dwa telefony satelitarne, bo taki jest obowiązek osoby podróżującej samotnie. I tracker, który podawał na bieżąco jej pozycję. Regularnie wysyłała znajomym wiadomości na Facebooka i na stronę internetową. Takie krótkie relacje z podróży. Wielu ludzi z całej Polski śledziło jej wyprawę. – Docierały do mnie pozdrowienia, słowa wsparcia i otuchy, które mi bardzo pomagały. Zaskoczyło mnie, gdy ludzie pisali, że mój antarktyczny marsz pomaga im w codziennym życiu. Cieszę się, że moja pasja może też na kogoś pozytywnie wpłynąć. Ich słowa mnie motywowały. Jeśli ktoś ma uwierzyć przez tę moją przygodę, że może spełniać swoje marzenia, to warto było iść. Nie wolno się poddawać – podsumowuje Małgorzata Wojtaczka. W końcu motto jej wyprawy brzmiało: „Najważniejszy jest marsz”.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg