Życie, do końca

ks. Roman Tomaszczuk; GN 46/2011 Świdnica

publikacja 25.11.2011 23:42

Tych gości nikt nie chce – za bardzo komplikują życie. Trafiają więc do „umieralni”, gdzie… miłość smakuje jeszcze bardziej.

Życie, do końca Ks. Roman Tomaszczuk/ GN Władysław Galant cieszy się każdym dniem, także dzięki lekarzowi Anetcie Kasprzak-Radeckiej.

Kolejki do specjalistów ratujących życie – to już przykra norma. Kolejki do specjalistów ratujących śmierć – to także norma, jeszcze bardziej bolesna. – Pacjenci nie mogą czekać, aż znajdzie się dla nich miejsce do godnego umierania. Ich dni są policzone, kto jak kto, ale oni naprawdę i na pewno nie mają czasu – zapewnia Anetta Kasprzak-Radecka, lekarz specjalista medycyny paliatywnej. – Albo raczej, tego czasu nie mogą zmarnować w kolejce. Jest zbyt cenny – dopowiada. Świdnicka lekarka otacza opieką terminalnie chorych w całym powiecie. A jednocześnie jako lekarz rodzinny jest dobrze zorientowana w potrzebach opieki paliatywnej. – Rodziny przychodzą do mnie po radę, gdzie można by umieścić chorego, i wiem, ile trudu muszą sobie zadać, by go chociaż wpisać w kolejkę. Pracuję też w ZOL-u i hospicjum w Świebodzicach i tam, niestety, muszę często odmawiać przyjęcia chorego z powodu braku miejsc – mówi, wtrącając, że niewielu stać na tzw. pobyt komercyjny w hospicjum, bo jest to koszt rzędu 3 tys. miesięcznie.

A garnitur czeka…

Władysław Galant z Bogdanowi dopiero od kilku dni przebywa na oddziale hospicyjnym świebodzickiego ZOL-u. – Lekarze mówią, że mam miesiąc życia, może dwa – zaczyna bez cienia smutku. – Wątroba więcej nie wytrzyma, żyję jednak, ile się da! Może nie umrę? – uśmiecha się i zaczyna wyliczać: – Tato, mama, siostra, kuzyn – wszystkich pożarł rak. To wina genów – obwieszcza pięćdziesięciotrzylatek. Jest kawalerem. Dalsza rodzina nie mogła się nim zająć. Gdyby nie hospicjum, nie tryskałby takim optymizmem. – Tutaj rozumiemy, że podstawową posługą i powinnością wobec śmiertelnie chorych jest towarzyszenie przez obecność – mówi Anetta Kasprzak-Radecka. – W pędzie życia, w rozmienianiu się na drobne i w gonitwie uczuć współczesny człowiek nie ma okazji, nie ma możliwości, nie ma chęci, nie ma czasu zatrzymać się przy łóżku chorego. Jest na „nie”, bo to za dużo kosztuje – wyjaśnia. – 31 stycznia mam urodziny – pacjent wraca do tematu. – Może dożyję? A jak nie, to rodzina wie, że w szafie wszystko jest już przygotowane. Ładny mam garnitur do trumny – zapewnia.

Medycyna paliatywna potrafi sprawić cud: tam, gdzie po ludzku jest tylko beznadzieja umierania, rodzi się prawdziwe życie. Niekiedy życie tak intensywne jak nigdy wcześniej, a na pewno jak nigdy podczas ostatnich lat zniedołężnienia, ucieczki w głąb ducha i w przeszłość pamięci. – Dotychczas stawiano na rozwój bardzo wąskich specjalizacji medycznych: specjalista od oka, od ucha, od serca... Gdzieś po drodze zagubiono człowieka z jego problemami, uczuciami, środowiskiem rodzinnym i społecznym – zauważa świdnicka lekarka. – Medycyna stała się bezduszna, zaczęto pacjentów traktować jak przedmioty, które da się naprawić albo nie.  A co z tymi, których się naprawić nie da? – pyta prowokacyjnie i odpowiada: – Osoby z chorobami postępującymi i nieuleczalnymi pozostawiano samym sobie, bo przecież „nic się więcej nie da zrobić”. Tacy pacjenci cierpieli samotnie w domach lub w przytułkach, umierając często w nieludzkich warunkach – aż pojawiły się hospicja. Wtedy okazało się, że dla terminalnie chorych „coś jeszcze zrobić można”.

Podaj mi rękę

– Kiedy jako stażystka pracowałam w szpitalu, uderzył mnie sposób, w jaki traktowano umierających – wspomina Anetta Kasprzak-Radecka. – Łóżko z takim pacjentem otaczano parawanami i czekano na koniec. Jakby chciano ukryć, że medycyna przegrała w starciu z chorobą. Człowiek, porzucony przez bezradnych medyków, dogorywał w samotności – odepchnięty, wyrzucony poza nawias – ocenia. W tym samym czasie w domu koleżanki pani doktor umierała prababcia. – Odwiedziłam ją. Znowu zobaczyłam staruszkę odchodzącą z tego świata. Jednak jej umieranie było pełne godności i pokoju. Otoczona przez najbliższych, z modlitwą na ustach, w pożegnalnym uścisku i gromnicą w ręce. Kontrast był tak potężny, że stałam jak wryta – mówi.

Dzisiaj najczęściej można uśmierzyć ból fizyczny. Wtedy człowiek umierający na raka może normalnie funkcjonować. Dopóki starczy mu sił. Jednak brak bólu to tylko połowa sukcesu. Potrzebna jest jeszcze gościnność. – Oferuje ona przyjaźń bez „wiązania gościa” ze sobą, zapewniając mu swobodę, nie pozostawiając go jednak samemu sobie – definiuje Anetta Kasprzak-Radecka. Gościnność zakłada gotowość czuwania. – Jezus w Ogrójcu przed męką prosił Apostołów „Smutna jest moja dusza aż do śmierci – zostańcie tu i czuwajcie ze mną” – przypomina lekarka. – Czasownik „czuwać” dosłownie znaczy: odmawiać sobie snu podczas nocy. Chodzi więc o stałą obecność przy umierającym szczególnie w godzinach nocnych, w których poczucie osamotnienia i duchowa walka mogą się wzmagać – precyzuje i powołując się na Jana Pawła II, wymienia najprostsze i elementarne znaki obecności: uśmiech, uprzejme słowo, miły gest, znak zauważenia i grzeczności, brak pośpiechu, umiejętność cierpliwego słuchania.

– Niezwykle ważnym znakiem obecności i miłości, zwłaszcza w okresie agonii, jest trzymanie za rękę – dodawał ks. Eugeniusz Dutkiewicz SAC, nieżyjący już przewodniczący Ogólnopolskiego Forum Ruchu Hospicyjnego w Polsce. – Fizyczny kontakt daje konającemu poczucie pewności, że druga osoba jest przy nim obecna – zapewniał.

Ożenię się – może

Małgorzata Łazarska to doświadczona pielęgniarka oddziału hospicyjnego w Świebodzicach. O swoich pacjentach mogłaby opowiadać godzinami. O życiu, które rozkwitało w obliczu śmierci, o przebaczeniu, które pozwalało spokojnie umierać, o tęsknotach, które trzymały przy życiu, i o przemianach możliwych tylko dzięki „krótkiemu czasowi”. – Proszę porozmawiać z panem Januszem Ziachem. To jest zupełnie inny człowiek niż ten, który przyszedł do nas trzy miesiące temu – zapewnia. Rak gardła nie pozwoli pięćdziesięciopięciolatkowi zamienić już ani jednego słowa w życiu. Bez względu na to, jak długo będzie ono trwało. Pozostał mu zeszyt i długopis. I już wiadomo, dlaczego powstaje niezwykły dziennik ostatnich miesięcy życia. Jest tam wszystko: od zwyczajnych próśb o kupienie landrynek, po wyznania, do których można dorosnąć wyłącznie wtedy, gdy śmierć nie tyle zagląda w oczy, co siada na kolanach i każe się przytulić, by oswoić się z ciszą bez bijącego serca.

Lekarze dają mu trzydzieści procent szans na wyzdrowienie. „To bardzo dużo. Prawda?” – pisze w zeszycie. – Jasne. „Tutaj można żyć. Nie to, co na zewnątrz. Otoczenie odrzuca nieuleczalnie chorych. Wymagają opieki i są za bardzo uciążliwi dla zdrowych” – w zeszycie pojawiają się kolejne słowa i zdania. – Czuje się pan pokrzywdzony? Nie mam żalu do nikogo. Ani do ludzi, ani do Boga. Na świecie są miliony chorych. Na każdego to przyjdzie” – pisze. Po lekkim wahaniu dodaje: „Ale 55 lat to trochę za wcześnie, żeby tak chorować”. – Chce pan żyć? „Znowu mam nadzieję! Podstawa to nie poddawać się! 30 procent to bardzo dużo! Chcę się ożenić, bo miłość bardzo smakuje, nawet taka hospicyjna. Odzyskałem apetyt na czułość i wrażliwość” – przyznaje. Janusz Ziach jest bezdomny. Gdyby nie hospicjum, konałby w mękach w jakiejś altance albo w kanale ciepłowniczym.

Holistyczna znaczy całościowa

Jakie życie, taka śmierć – to okrutne powiedzenie zazwyczaj się sprawdza. Do niedawna było ono znakiem sprawiedliwości. Dzisiaj jest mocnym ostrzeżeniem dla wszystkich, którzy z racji wieku o śmierci nie zamierzają myśleć. Współczesny człowiek jest bardzo samotny. I jeśli ma umierać w samotności, to bez wątpienia ma się czego obawiać. To będzie straszne. – Człowiek to nie tylko ciało. Oprócz bólu najczęściej towarzyszy mu lęk – zapewnia Anetta Kasprzyk-Radecka. – Może to być lęk przed nasilającymi się objawami choroby, przed osłabieniem i leżeniem w łóżku, przed opuszczeniem przez bliskich, przed utratą pozycji w rodzinie i w społeczeństwie. Źródłem lęku jest troska o rodzinę, szczególnie o dzieci lub współmałżonka – wylicza.

Nieuregulowane sprawy, poczucie winy, pytania o sens cierpienia i sens życia, strach przed potępieniem – to kolejne powody, dla których ostatnie chwile życia zamieniają się w udrękę psychiczną i duchową. Pojawia się agresja i gniew albo apatia i bierność. – Człowiek ciężko chory wymaga od nas pomocy na wielu poziomach osobowości. Potrzebuje podejścia holistycznego, czyli całościowego – zauważa lekarka. – Oczywiście jedna osoba nie jest w stanie podołać takiemu wyzwaniu, dlatego zwykle w hospicjach zajmujemy się pacjentami zespołowo – mówi. W skład takiego zespołu wchodzą: lekarz, pielęgniarka, rehabilitant, psycholog, pracownik socjalny, duchowny, czasem również terapeuta zajęciowy lub muzykoterapeuta oraz wolontariusz, który wie, jak zapełnić choremu godziny oczekiwania na kolejne etapy choroby czy kolejne punkty programu dnia.

– Poza rodziną hospicjum jest najpiękniejszym miejscem, w którym człowiek może i chce pożegnać się z życiem – puentuje świdnicka lekarka. – Każdy z nas osobiście stanie wreszcie wobec umierania, własnego lub kogoś, kogo kochamy, i wtedy będziemy szukać pomocy. Jeśli trzeba będzie stanąć w kolejce do godnego życia na ostatniej prostej, zrozumiemy, jak bardzo potrzebujemy hospicjum. Także u nas, w Świdnicy – podkreśla, a właściwie apeluje.