Dusza domu

Krystyna Piotrowska; GN 46/2011 Radom

publikacja 27.11.2011 07:00

Stanisława Ferensztajn z Końskich o swoich dzieciach rozmawiała z Panem Bogiem. A drzewo genealogiczne, u którego podstawy jest razem ze swoim mężem, osiągnęło imponujące rozmiary.

Dusza domu Krystyna Piotrowska/ GN Imponujące drzewo genealogiczne rodziny Stanisławy i Saturnina Ferensztajnów.

To mógłby być bardzo dobry scenariusz do jednej z produkcji Hollywood. Trwa wojna. Ona: Stanisława i on: Saturnin, oboje piękni i młodzi. Kupują bilet do kina, każde z nich osobno i na inny seans. On spóźnia się na swój, ale bilet może wykorzystać podczas kolejnej projekcji filmu. Gdy już siedzi, przychodzi ona, ze swoim biletem przydzielonym na to samo miejsce. Po projekcji zagaja, czy film się podobał. I czy może ją odprowadzić. Tak się zaczęło i… żyli razem bardzo długo, bardzo szczęśliwie, a z Bożą pomocą wychowali jedenaścioro dzieci.

Opatrzność czuwała

Stanisława urodziła się 8 grudnia 1923 r. w Sielpi Wielkiej w rodzinie Szustaków. Była jeszcze dzieckiem, gdy rodzice przenieśli się do Końskich. W dniu swojej Pierwszej Komunii Świętej prosiła Pana Jezusa, żeby nigdy nie popełniła grzechu ciężkiego. U schyłku swej ziemskiej wędrówki powiedziała, że ufa, iż nigdy Boga takim grzechem nie obraziła. Z Saturninem Ferensztajnem Stanisława wzięła ślub 25 listopada 1945 r. w kościele św. Mikołaja w Końskich. W następnym roku w sierpniu urodziło się im pierwsze dziecko, Krzysztof, potem Hania (1947), Jurek (1949), Jola (1951), Antoni (1952), Marysia (1954), Małgorzata (1956), Agnieszka (1958), Jan (1960), Dorota (1965) i Kasia (1967). Nigdy nie planowali aż takiej gromadki potomstwa, jednak każde kolejne życie przyjmowali – jako ludzie wiary żyjący według Bożych zasad – z największą miłością.

Pan Ferensztajn prowadził warsztat samochodowy. Był bardzo dobrym elektrykiem, naprawiał akumulatory. Zaczęło się od tego, że jak Niemcy uciekali, to zostawiali swój tabor. Były tam i akumulatory. Powyjmował je, ponaprawiał, naładował. Poszedł na egzamin i dostał świadectwo czeladnicze. Warsztat prowadził sam. Nie było tam żadnych specjalnych urządzeń, a tylko proste narzędzia, klucze, prostownik. Samochodów do naprawy nie było zbyt wiele, dlatego żyli ubogo i skromnie. – Jest piwnica, to dwa wozy ziemniaków tam się wsypywało. Codziennie kupowaliśmy od sąsiadki cztery litry mleka. Na niedzielę był kawałek mięsa. Owoców dzieci miały pod dostatkiem, mleka też pod dostatkiem, dlatego zdrowo się chowały – wyjaśnia pan Saturnin.

Córka, dziś urszulanka s. Agnieszka, dopowiada, jak z dzieciństwa pozostała jej w pamięci taka historia: – Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Mama nie wiedziała, jak sobie poradzimy, bo brakowało pieniędzy. Pamiętam, że tato zawierzył wszystko św. Józefowi i tak się złożyło, że ktoś jechał przez nasze miasto i zepsuło mu się auto. Było przy nim sporo pracy, ale za zarobione pieniądze mama mogła przygotować święta.

Podatek od dzieci

Choć ekonomia nie miała decydującego wpływu na tę rodzinę, w której najwyższą wartością zawsze było życie dziecka, to ówczesna władza potrafiła finansowo utrudnić życie. – To były takie czasy, że urzędnicy uważali, że jeśli mam tak dużo dzieci, to mi podwyższą podatek, i to prawie trzykrotnie – mówi pan Saturnin i pokazuje pożółkłe, zapisane na maszynie kartki. To korespondencja, jaką prowadził z Wydziałem Finansowym w Kielcach. Rzecz jest na tyle niebywała, że warto fragmenty owej korespondencji przytoczyć, w oryginalnej pisowni:

„W odpowiedzi na decyzję Wydziału Finansowego z dnia 2.4.1970 r. ustalającego podatek za r. 1970 w kwocie 12 120 zł rocznie wnoszę odwołanie i wyjaśniam.[…] Wymierzono mi podatek na podstawie nieprawdziwych przesłanek, przyjmując za podstawę do wyliczenia podatku z warsztatu ilość posiadanych dzieci licząc sztuka w sztukę po 400 zł miesięcznie dochodu na członka rodziny, tak dla dzieci w wieku przedszkolnym, na które żona wydaje tylko 200 zł miesięcznie, jak i za te dzieci, które otrzymują stypendia w szkołach wyższych po 500 zł miesięcznie (Jerzy, Krzysztof, Jolanta) i dodatkowo zarabiają w spółdzielni Studenckiej, na które nie wydaje się. Wszystkie dzieci w czasie wakacji pracują i zarabiają na pomoce szkolne. Również syn Antoni w Technikum Elektrycznym w Końskich otrzymuje 260 zł stypendium miesięcznie. Oprócz tego dzieci w szkołach podstawowych otrzymują pomoc od rodziny”.

Niestety, Wydział Podatkowy nie uwzględnił takich argumentów. Jak odpisano, „wyliczony dochód stanowi minimum niezbędne dla pokrycia kosztów utrzymania rodziny”. Decyzja była ostateczna i podpisana przez kierownika ww. urzędu.

Kapitał w wiedzy

Mimo wszystkich trudności Stanisława i Saturnin umieli hojnym sercem budować niezwykłą rodzinę. Dzieci inspirowane i wspierane przez rodziców podjęły trud zdobywania edukacji na najwyższym poziomie. Cała jedenastka skończyła co najmniej studia. Wielu skończyło różnego rodzaju studia podyplomowe, niektórzy po dwa. Jest profesor, kilku doktorów, są lekarze i inżynierowie. Dziś są wysoko cenionymi, najwyższej klasy specjalistami w wielu dziedzinach. – Mama kończyła szkoły w czasie wojny. Zawsze bardzo chciała studiować, tak jak i tata, ale nie było takiej możliwości. Dlatego robili wszystko, żeby studiować mogły dzieci– wspomina córka Maryla. Duszą domu była pani Stanisława, a mąż zawsze ją wspierał. Ci, którzy ją znali, byli pod wrażeniem jej niezwykłej osobowości – była radosna, z poczuciem humoru. Jak wspomina jeden z wnuków, Paweł, cały czas miała wesołe ogniki w oczach. – To była wyjątkowa osoba, bardzo dzielna, odważna i ofiarna. A dzieciom jak odpisywała na listy, to je pocieszała, jak które miały trudności, to im w listach dodawała otuchy, żeby się nie załamywały – mówi pan Saturnin.

Na potwierdzenie tych słów s. Agnieszka czyta fragment listu, który dostała przed laty od mamy: „Ja będę teraz szturmować do nieba o pomoc i pociechę duchową dla Ciebie. Nie martw się, Drogie Dziecko, bo masz Matuchnę Niebieska i ziemską i przyjdziemy z pomocą. Ja często myślę o przyszłym życiu. Szczęśliwa wieczność zajmuje zawsze w moich myślach i pragnieniach pierwsze miejsce. Bądź dziecko dobrej myśli i nadziei, nie lękaj się, Bóg Ci dopomoże”. Zawsze powierzała Panu Bogu swoje dzieci i mówiła tak: „Panie Boże, ja nie mam oczu z czterech stron i proszę Cię, Ty czuwaj nad tymi dziećmi”.

– Mama codziennie chodziła do kościoła. Każdy dzień rozpoczynała modlitwą, a wieczorem wszyscy razem klękaliśmy do pacierza – mówi s. Agnieszka. Paweł wspomina, że kiedyś jak miał 10 lat i był u dziadków, wszyscy rozmawiali, krzątali się i nagle dziadek powiedział: „No to się pomodlimy”. Wtedy wszyscy uklękli jak na rozkaz. – Ta modlitwa była jak dla mnie bardzo długa, robiłem się coraz bardziej znudzony – przyznaje się Paweł i opowiada dalej: – Przyglądałem się po kolei twarzom. Trafiam na twarz dziadka – i to jest taki obraz, który zapamiętam, który, jak się okazało, jest dla mnie drogowskazem. Jego twarz tak skupiona, że miałem wrażenie, że dziadka nie ma z nami. Widziałem jego ręce, powypalane kwasem z akumulatora, złożone. Podpartą głowę i łzy w kącikach oczu.

Nocą przy świecach

Państwo Ferensztajn do swoich codziennych obowiązków religijnych – modlitwy i obecności na Eucharystii – dołączyli jeszcze przynależność do Straży Honorowej Niepokalanego Serca Maryi. – Obudziłem się. Była trzecia w nocy. Ze zdziwieniem patrzę, świece się palą, a ojciec się modli. Później dowiedziałem się, że rodzice zobowiązali się raz w miesiącu poświęcić godzinę na modlitewne czuwanie – wspomina syn Antoni. – Ostatni raz, kiedy wszyscy się spotkali i rodzina była w komplecie, to było 60-lecie ślubu rodziców. Potem mama zaczęła chorować – mówi córka zakonnica. Rok temu, w 65. rocznicę swojego ślubu małżonkowie już nie poszli razem do kościoła. Uczestniczyli we Mszy św., którą odprawiał w ich domu ks. prał. Stanisław Suwała. Pani Stanisława, nękana postępującą chorobą, nie mogła chodzić i nie mówiła. Zmarła 19 lipca tego roku. – Wszyscy mówili, że to był pogrzeb szczególny – zaznacza s. Agnieszka. – Takie pożegnanie świętej matki.

 

Ksiądz Suwała pod koniec lat 60. ubiegłego wieku przez pięć lat pracował w Końskich jako prefekt. Uczył dzieci państwa Ferensztajnów. Wtedy zaprzyjaźnił się z ich rodziną. To on przyszedł do naszej redakcji i zaproponował, by napisać o seniorce rodu pani Stanisławie – niezwykłej kobiecie, pełnej wiary, siły i spokoju. – Teraz, kiedy rodziny są zagrożone, to przykład, że można takie życie prowadzić szczęśliwie. Jej miłość zjednoczyła dzieci, które wiąże silna więź – powiedział.