Miejsce pracy: ulica

Karolina Pawłowska; GN 49/2011 Koszalin

publikacja 15.12.2011 07:00

Kiedy mówimy, gdzie będziemy pracować, skojarzenia są nieuniknione – żartują dwie młode dziewczyny. Zajęcie, do którego właśnie się przygotowują, w naszym regionie jest mało znane.

Miejsce pracy: ulica Karolina Pawłowska/ GN Edyta i Karolina to pierwsze słupskie streetworkerki. Być może wkrótce będzie ich więcej.

Znają je za to dobrze pracownicy socjalni i doceniają. Bo często to, czego nie da się załatwić zza biurka, uda się streetworkerom.

Na pierwszej linii

Docierają do „trudnych środowisk” albo narażonych na patologię: narkomanów, prostytutek, bezdomnych. Są na pierwszej linii frontu, na klatkach schodowych, piwnicach. Od trzech lat działają także na słupskich osiedlach. Realizują projekt Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie, który ma wspierać dzieci i młodzież zagrożone wykluczeniem społecznym. Można ich spotkać na ulicach, w bramach, ale także w domach kultury, świetlicach, a nawet w filharmonii. Skupili się na miejscach, gdzie znajdują się lokale socjalne i skąd wywodzi się spora liczba klientów pomocy społecznej, gdzie jest duże bezrobocie, a co za tym idzie – pojawiają się problemy.

– Obejmujemy projektem wszystkie mieszkające tam dzieci. Chcemy uciec od piętnowania. Zastanawiamy się także nad tym, żeby dotrzeć na blokowiska, gdzie, choć status materialny jest wyższy, z zainteresowaniem dorosłych dziećmi jest różnie. Świat pędzi coraz szybciej, czasu – między jednym a drugim etatem – jest coraz mniej – wyjaśnia Daria Chalecka, koordynator projektu „Słupski Streetworker”. Wolontariusze zajmują się dziećmi, które nie mają pomysłu na siebie. Całymi dniami przesiadują pod blokami, wałęsają się po hipermarketach. Niektórzy popadają w konflikty z prawem. Streetworkerzy mogą pokazać, że świat nie kończy się na jednej ulicy.

Dziewczyny z ulicy

Karolina i Edyta to dwie pierwsze streetworkerki ze Słupska. Zaczynały na os. Słowińskim. Tam przepracowały prawie trzy lata, zorganizowały miniświetlicę. Teraz wchodzą w nowy rejon i nie boją się już chodzić po „swoich” ulicach. Nie oceniają, nie moralizują, nie narzucają pomocy, tylko ją proponują. Prowadzą dla dzieci zajęcia sportowe i warsztaty artystyczne, proponują wycieczki. Zachęcają do współpracy. Czasem po prostu pogadają. Dzieci przekonują się, że są ciekawsze sposoby na spędzanie wolnego czasu niż przesiadywanie pod blokiem. – Na początku trzeba wykazać się dużą sztuką mediacji. Namówienie na wyjście do filharmonii, włożenie odpowiedniego ubrania to nie jest prosta sprawa. Trzeba trochę ponegocjować, żeby chcieli skorzystać z oferty – przyznaje Karolina Zakrzewska, streetworker z najdłuższym stażem. – Ale byliśmy na kilku fajnych przedstawieniach nawet po kilka razy – zapewnia.

Edyta Paszka przyłączyła się do projektu przed dwoma laty. Skończyła filologię polską i kulturoznawstwo i przez pewien czas szukała pomysłu na siebie. Aż zobaczyła ogłoszenie o streetworkerach. – Pewnie, że początkowo były obawy. Najtrudniejszy jest pierwszy kontakt. Kiedy dzieci przywykną, idzie łatwiej. Wiedzą, że mogą nam zaufać, bo mamy dla nich ciekawe pomysły i propozycje na fajne spędzenie czasu – opowiada  drobna młoda kobieta, z wyglądu – niewiele starsza od swoich podopiecznych.

Po godzinach

Najczęściej przychodzą na osiedla i rozglądają się w poszukiwaniu znajomych już dzieci, żeby zaproponować jakieś wspólne wyjście. Albo posłuchać, co sami młodzi chcieliby robić. – Czasami umawiamy się dzień wcześniej, że będziemy czekać pod sklepem o konkretnej godzinie. A oni przychodzą albo i nie. Najczęściej jednak są – opowiadają streetworkerki. Czas pracy, choć wyznaczony przez umowę na pół etatu, tak naprawdę jest nienormowany. Wyjście do kina czy teatru, wizyta w szkole, spotkanie z kuratorem, przekonywanie rodziców, żeby pozwolili dziecku na wyjazd, spotkanie ze sponsorem, bo może uda się go namówić na kilka dodatkowych biletów do kina – czasami dzień zdaje się nie mieć końca. Udostępniły też numery swoich komórek. Więc zdarza się, że telefon dzwoni „po godzinach”. I trzeba szybko znaleźć opiekę zastępczą dla 15-latka i dwulatka, bo jeden rodzic za granicą, na drugi – w izbie wytrzeźwień. Albo znaleźć nastoletnią uciekinierkę z domu, zanim dojdzie do dramatu. – Czekamy na te telefony. Bo może się okazać, że będziemy jedynym dorosłym, do którego zwrócą się w razie problemu – przyznaje Karolina.

Żeby zorganizować czas swoim podopiecznym, dziewczyny korzystają z zajęć proponowanych przez miejskie placówki albo same je przygotowują. Kontakty mają wszechstronne: od policji, straży miejskiej, szkolnych pedagogów i kuratorów po… lokalnych przedsiębiorców. Wiele placówek miejskich, ale i osób prywatnych, prowadzących zajęcia dla dzieci i młodzieży, wspiera streetworkerów. Dziewczyny robią więc przyspieszoną specjalizację nie tylko z pracy z młodzieżą, ale i z pozyskiwania funduszy.

Bardzo istotne jest „wchodzenie w środowisko”, w którym żyją takie dzieci, a to wymaga czasu. Dlatego też nie może być to jednorazowy kontakt. Wbrew sceptykom, reakcja dzieci jest bardzo pozytywna. – Niektóre dzieci wcześniej korzystały z zajęć świetlicy szkolnej, ale z nich wyleciały. Bo były niegrzeczne, rozbijały pracę reszty grupy. Nasze zadanie to także przywrócenie im zdolności do działania w grupie. Czasami to sami koledzy wywierają pozytywny wpływ na tego, który źle się zachowuje. Bo jak przeszkadzał w kinie, to cała grupa ma wstrzymane wyjścia – opowiada Karolina.

Na Lelewela już widać zmianę. – To są drobiazgi, niuanse w zachowaniu. To, co wcześniej wydawało się zabawne, teraz będzie już obciachem. Niektóre dzieci odkryły w sobie pasje i talenty i dalej chodzą na zajęcia, na które przyszły po raz pierwszy z nami – mówi Edyta.

Żeby skutecznie pomagać, muszą zdobyć zaufanie swoich podopiecznych. Według niej, najważniejsza w tej pracy jest szczerość. – Nie upodobniamy się do nich, nie przejmujemy ich stylu zachowania, jesteśmy sobą, ale bez zamykania się na ich świat. Dzieci to wyłapują – mówi. – Cały czas pracujemy na ich zaufanie. Niekiedy wystarczy chwila, żeby to zaufanie prysło, zniknęło do zera. Wtedy trzeba od początku je odbudowywać – dodaje Karolina.

Weryfikacja w terenie

Nie każdy się nadaje do takiej pracy. Na zorganizowane właśnie w Słupsku szkolenie zgłosili się głównie ludzie bardzo młodzi, bez zobowiązań. Są wykształceni, ambitni i pełni zaangażowania. Połowie chętnych do namysłu wystarczyło jednak spotkanie z Karoliną i Edytą. Siódemka, która została i przeszła przez rozmowę kwalifikacyjną z psychologiem, trenuje przed ostatecznym egzaminem… na ulicy. Z salki, gdzie przechodzą szkolenie nowi streetworkerzy, dobiegają podniesione głosy odgrywających dramy. Streetworkerki muszą zmierzyć się już nie z koleżankami, ale z potencjalnymi podopiecznymi. Nie ma taryfy ulgowej. Lecą przekleństwa. Bo to też może być codzienność streetworkera, na którą trzeba się przygotować.

– Był hardcore – śmieje się Joanna Szczepańska. Podobnie jak reszta kursantów ma za sobą doświadczenie pracy pedagogicznej. Pracowała już z dziećmi upośledzonymi umysłowo i wie, że niezależnie od środowiska dzieci zawsze zaskakują. – Mamy ogólne pojęcie, z czym przyjdzie się w pracy zmierzyć, chociaż na niespodzianki trzeba być przygotowanym – dodaje już poważnie. – Mamy świadomość, że w realnej sytuacji takiej konfrontacji nie będzie czasu na przypominanie sobie, co działo się podczas scenki czy sprawdzenie w notatkach właściwej reakcji.

Tatiana Skumiał przyznaje, że pierwsze obawy związane są z własnym bezpieczeństwem. Bo wejdą w teren, gdzie normalnie żadna z nich wieczorem by nie zajrzała. – Przeszłyśmy przez sito weryfikacyjne, wiemy, czego się spodziewać, więc to przemyślana decyzja, ale to ulica zweryfikuje, czy się do tej pracy nadajemy – mówi.

Szlifierz diamentów

Zadaniem streetworkera jest także docieranie tam, gdzie pojawiają się problemy. Zdarzają się sytuacje, że opadają ręce. Jak z piętnastolatką, która przez jeden głupi wyskok trafi do zakładu poprawczego. – Szkoda, kiedy nagle wszystko się posypie w jedną noc. Jest poczucie przegranej. Bo każde z tych dzieci jest dla nas ważne, o każde staramy się walczyć – przyznaje Karolina. Edyta kiwa głową. – To charakterystyczne dla pracy streetworkera. Dzieci popełniają błędy, a my staramy się dalej z nimi pracować. Tysiąc razy nie wyjdzie, ale może ten tysiąc pierwszy coś zaskoczy – mówi. – Dlatego średnia długość pracy w tym fachu to dwa lata. Potem nie daje się już rady – Edyta też powoli myśli o bardziej „osiadłym” trybie pracy. Nie ukrywa, że weszła w zupełnie obcy dla siebie świat. – Wszystko nas dzieli: materialnie, społecznie, kulturalnie. Nawet język. Żeby to pogodzić, trzeba się niekiedy nieźle napocić. Ale przykład pociąga, a przynajmniej zmusza niektórych do zastanowienia: co jest normalne? Zachowanie ulicy czy moje? Przekleństwa czy traktowanie się jak ludzi? – pyta retorycznie. Kiedy trzeba, zajęcia dotyczą też… higieny osobistej. Potrzeby posiadania czystych paznokci.

Są i promyki szczęścia. – Fajnie, kiedy chłopak odmawia kolegom zapalenia jointa, bo jest umówiony ze mną. To budujące – śmieje się Karolina. Obie są realistkami. – Nie oczekujemy, że dzięki naszej pracy powiększy się lista noblistów. Ale fajnie, jeśli uda się pomóc któremuś z dzieci w odkryciu jego pasji, rozwijaniu może jeszcze ukrytego talentu. Cieszy każda zmiana, także w oczekiwaniach. „Nasze dzieci”, te które przychodzą teraz do świetlicy, od Internetu i komputera wolą prace manualne czy sport – mówi Edyta. – Czasami to jak szukanie diamentów. Szukanie tego, co w nich dobre. I mozolne szlifowanie.

Ciągle za mało

Streetworking opiera się na wychodzeniu poza mury organizacji. To nie człowiek przychodzi do instytucji, ale instytucja wychodzi do niego. – To człowiek wychodzi do człowieka – prostuje Daria Chalecka. – Streetworkerzy mają być dorosłym, który staje się członkiem grupy, prezentuje pewne wartości i wzorce postępowania. Jego zasadniczą rolą jest wyciąganie młodego człowieka z jego środowiska, pokazywanie, że są inne sposoby na spędzanie wolnego czasu, rozbudzanie potrzeby korzystania z wyższej kultury.

Projekt „Słupski streetworker” dofinansowała Komisja Profilaktyki i Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. – Przeszkoliliśmy więcej osób, ale udało się znaleźć pieniądze na zatrudnienie dwóch streetworkerów. Mamy ambicje, żeby rozwijać tę metodę pracy, bo ona się sprawdza, jest skuteczna. Dzieci chętnie biorą udział w zajęciach organizowanych przez streetworkerów – wyjaśnia Daria Chalecka. Stąd pomysł na kolejne szkolenie i przychylność władz miasta, które je sfinansowało. Siedmiu nowych streetworkerów, po czterdziestogodzinnym szkoleniu, wyjdzie na ulice miasta. Na razie jako wolontariusze. Do marca będą poznawać teren przez 10 godzin w miesiącu. – Będą sondować różne rejony miasta, aby stworzyć diagnozę potrzeb, gdzie przede wszystkim trzeba wejść – dodaje Daria.

Wszyscy zgadzają się, że praca streetworkerów jest potrzebna. Gorzej z jej finansowaniem. – Cieszymy się i z tego, że mamy stałe pieniądze dla dwóch streetworkerów, ale chcielibyśmy, żeby zespół się rozrastał – nie ukrywa koordynatorka projektu. – Trwają rozmowy z jednym ze słupskich stowarzyszeń, które ma w statucie wpisany streetworking i które wyraziło chęć współpracy. Być może więc wkrótce streetworkerów w Słupsku pojawi się jeszcze więcej.