Życie od cudu do cudu

Agnieszka Gieroba; GN 51-52/2011 Lublin

publikacja 11.01.2012 07:00

Tereska urodziła się późną jesienią jako piąta. Była radosnym dzieckiem z zespołem Downa. Rodzicom nie było łatwo pogodzić się z tą sytuacją do czasu, kiedy w Boże Narodzenie położyli małą w żłóbku, przygotowanym przez tatę. Wtedy Genia i Jurek zobaczyli w niej Jezuska, czyli wielki dar dla swojej rodziny.

Życie od cudu do cudu Agnieszka Gieroba/ GN Duża rodzina to wielkie wyzwanie, ale i wielka radość.

Żeby święta Bożego Narodzenia mogły być prawdziwie radosne, w rodzinie Pietrygów muszą być spełnione trzy warunki. Jeden to choinka, drugi to karp, który przynajmniej jeden wieczór pływa w wannie. To ze względu na Tereskę, która także nie słyszy, ale w której radość kipi, gdy w domu staje świąteczne drzewko, a łazienka zamienia się w akwarium. Zresztą nie tylko ona po tym poznaje, że za chwilę wydarzy się coś wielkiego, na co warto było czekać. Z karpiem gadają także cały wieczór Bernadeta, zwana Betką, i Franek, czyli najmłodsze z dziesięciorga rodzeństwa. Trzeci warunek to żłóbek zrobiony własnoręcznie przez tatę, który koniecznie trzeba postawić na honorowym miejscu w domu. Najmłodsze z dzieci ma 7 lat, najstarsze 27. – Każde z nich to wielki, niepowtarzalny dar, który otrzymaliśmy od Pana Boga. On też nas prowadzi i strzeże, co nie znaczy, że nie mamy problemów. Powiedzielibyśmy, że nieustannie nasza wiara wystawiana jest na próbę i uczymy się żyć od cudu do cudu. Mając dziesiątkę dzieci i jedną pensję, możemy powiedzieć, że jesteśmy na Bożym utrzymaniu – mówią Jurek i Genia Pietrygowie.

Czekałem na Ciebie

Ich droga do Pana Boga zaczęła się wiele lat temu. Genia przyjechała do Lublina w 1979 roku z Bydgoszczy, Jurek z Bytomia. Oboje studiowali polonistykę na KUL i choć byli na jednym roku, dopiero we wspólnocie, do której każde z nich trafiło oddzielnie, bliżej się poznali, a z czasem pokochali. – Nie byłam jakaś szczególnie wierząca, ale też nie mogę powiedzieć, że byłam niewierząca, ot tak, przeciętny katolik. Na spotkanie neokatechumenatu zaprosił mnie mój starszy brat, który był dla mnie wielkim autorytetem, więc do głowy mi nie przyszło się sprzeciwić. Na szczęście! – śmieje się dziś Genia. Jurek mieszkał na stancji u ludzi ze wspólnoty, choć nie miał o tym pojęcia. Obserwował, że systematycznie gdzieś wychodzą i żyją jakąś niezwykłą radością. Gdy zapytał ich, dokąd chodzą, usłyszał w końcu „choć i zobacz”. – Dla mnie to był szok. Usłyszałem, że Pan Bóg chce mnie takiego, jakim jestem, słabego, grzesznego,  pełnego słabości. Nie stawia mi warunków: najpierw się popraw, a potem pogadamy, tylko otwiera ramiona i mówi „choć Jurek, czekałem na ciebie” – opowiada Jerzy.

Pod górkę

Pod koniec studiów postanowili się pobrać. Był piękny ślub, a potem szara rzeczywistość. – Mieszkaliśmy na stancji. Byłam w ciąży. Czekaliśmy na narodziny naszego pierwszego dziecka – Tobiasza. Ludzie, którzy nam wynajmowali pokój, coraz bardziej naciskali, żebyśmy się wyprowadzili. Nie mieliśmy dokąd. W końcu tuż po narodzinach syna mąż znalazł inną stancję. Zamówiliśmy samochód bagażowy, ja z małym pojechałam do znajomych przeczekać przeprowadzkę, a mąż pojechał na nową stancję nas rozpakować. Kiedy tam dotarł, okazało się, iż właścicielka mieszkania nie uzgodniła z mężem, że ma u nich mieszkać rodzina z dzieckiem. Jej mąż kategorycznie się sprzeciwił. Zostaliśmy bezdomni. Musieliśmy wrócić na starą stancję i prosić, byśmy mogli przeczekać, dopóki nie znajdziemy czegoś innego. To było bardzo trudne doświadczenie. Jeśli ktoś myśli, że bycie we wspólnocie zwalnia nas od przyziemnych problemów, to bardzo się myli – mówi Gienia. W końcu udało się przeprowadzić. Jakiś czas był spokój. Kiedy na świat miało przyjść drugie dziecko, problemy zaczęły się od nowa. – Gdyby nie wspólnota i systematyczne spotkania, katechezy i rozważanie słowa Bożego, można by się załamać. Nam było bardzo ciężko, ale wiedzieliśmy, że nie jesteśmy sami. Doświadczaliśmy gdzieś głęboko w sercu spokoju, że Pan Bóg nas przez to przeprowadzi, i nigdy się nie zawiedliśmy – mówią małżonkowie.

Karierą są moje dzieci

Jadąc na studia do Lublina, Jerzy marzył o karierze. Myślał, że może będzie pisarzem albo krytykiem literackim. – Miałem jakieś takie mrzonki o wielkości. Tymczasem trzeba było utrzymać rodzinę. Dowiedziałem się, że jeśli jest się pracownikiem jakiejś spółdzielni mieszkaniowej, to można liczyć na tzw. mieszkanie przejściowe. Zatrudniłem się więc na Łęgach jako gospodarz osiedla, czyli zamiatałem ulice. Nic nie zostało z moich planów o byciu pisarzem. Nigdy jednak nie żałowałem. Rzeczywiście udało się nam w końcu dostać mieszkanie. Pamiętam, jak w ciągu jednej nocy spakowaliśmy się i wyprowadziliśmy ze stancji do siebie. Dziś też nie mam wspaniałej pracy. Jestem magazynierem w bibliotece. Wiem jednak, że mam najwspanialszą karierę z możliwych. Są nią moje dzieci – mówi Jurek.

Z czasem na świat przychodziły kolejne maluchy. Każde niesamowite. Chwile trudne przyszły wraz z narodzeniem chorej Tereski. – Chodziliśmy na spotkania wspólnoty, modliliśmy się każdego dnia, doświadczaliśmy, że z największych kłopotów Bóg nas wyprowadza, a jednak, kiedy urodziła się Tereska, miałam pretensje i pytałam „dlaczego, Panie Boże, mi to zrobiłeś?”. Nie wiedziałam, jak sobie poradzę z piątką dzieci, w tym z jednym wymagającym szczególnej troski. Wyszłyśmy ze szpitala w okresie przedświątecznym. Nie potrafiłam się cieszyć ze zbliżającego się Bożego Narodzenia. Wtedy Jurek zrobił prowizoryczny żłóbek, wyłożył siankiem i położyliśmy w nim naszą Tereskę. Mąż popatrzył na nią, przytulił mnie i powiedział „przecież to nasze dziecko”. Właśnie wtedy, w to Boże Narodzenie, nauczyłam się kochać Tereskę tak bardzo, jak to możliwe – mówi Genia.

Będzie śpiewająco

Po Teresce na świat przyszła kolejna piątka dzieci. Zosia, Antek i Łucja (bliźniaki), Bernadka i Franek. Czwórka najstarszych – Tobiasz, Daniel, Janek i Marta – już nie mieszka w rodzinnym domu. – Daniel ma swoją rodzinę, Jasiek jest w seminarium w Waszyngtonie, Tobiasz pracuje, a Marta studiuje. Na Boże Narodzenie jednak wszyscy się spotykamy, no może w tym roku bez Jaśka, bo z Waszyngtonu jest bardzo daleko. W naszych trzech pokojach na dziesiątym piętrze w wieżowcu jest wtedy niczym w ulu. Jakoś tak się złożyło, że większość naszych dzieci dostała talent muzyczny. Niemal wszyscy na czymś grają lub pięknie śpiewają. Kiedy więc zaczynamy kolędowanie, to nie są to jakieś ciche pomruki, ale prawdziwy koncert. Wyjątkowo w wigilijny wieczór sąsiedzi nie mają do nas pretensji – śmieją się Pietrygowie.

Jest im ciasno i biednie, ale nie narzekają. – Na stole na pewno nie będzie wielu wyszukanych potraw, choć zrobimy, co się da. Na pewno jednak doświadczymy narodzin Jezusa. Wystarczy popatrzeć na nasze dzieci, by zobaczyć, jak Bóg się rodzi w różnym miejscu i czasie. Czasami tam, gdzie najmniej się Go spodziewamy – mówią.