Położny Niedźwiedź

Agata Puścikowska

GN 03/2012 |

publikacja 19.01.2012 00:15

Ręce ma jak łapy. Ze dwa razy większe niż jego koleżanki położne. Bierze tymi łapami noworodka, karmi, kąpie, ubiera. A pogląd, że położnictwo to strefa tylko dla kobiet pęka wtedy jak bańka mydlana.

Położny Niedźwiedź archiwum Radka Niedźwiedzia Radek Niedźwiedź wykonuje rzadki jak na mężczyzn zawód – jest położnym

Radek Niedźwiedź, rocznik ’83, wzrostu prawie 2 metry, jest jedynym w Warszawie – i jednym z ok. trzydziestu w Polsce – położnym. Tak, położnym, nie położnikiem. Bo ten ostatni to lekarz ginekolog. A Radek kończy Akademię Medyczną co prawda, ale na Wydziale Położnictwa. A jak to się zaczęło? – pytają pacjentki i koleżanki z pracy. Położny Niedźwiedź jest przyzwyczajony, więc odpowiada.

Powołanie? Z czasem

Zaczęło się zwyczajnie, bez szału i zapewnień o wielkim powołaniu do niezwykłego jak na faceta zawodu. Po maturze poszedł na informatykę. W ciągu roku stwierdził jednak, że to nudne i za dużo w prywatnej uczelni nie wymagają. Jednocześnie więc przygotowywał się na medycynę. Czuł, że świat pomagania, leczenia to będzie jego życie. Uczył się pilnie, tyle że na medycynę się nie dostał. Zabrakło paru punktów. Gdy w zamian zaproponowali mu ratownictwo medyczne, położnictwo lub coś tam jeszcze, nie bardzo wiedząc, w co się pakuje, wybrał położnictwo.

Pierwsze praktyki zawodowe w jednym z warszawskich szpitali Radek wspomina jako wielką szkołę życia. Miał przepracować nieco ponad sto godzin. Po stu godzinach społecznie przepracował kolejne sto. I kolejne, i kolejne... Wyszło tego ponad tysiąc. Miał szczęście: pracujące na oddziale doświadczone położne chyba jakimś babskim instynktem wyczuły, że z faceta będą ludzie. A i pacjentki chętnie korzystały z pomocy młodego chłopaka, który brak doświadczenia nadrabiał chęcią pomocy i zdeterminowaniem.

I w końcu pierwsze „własne” porody. Dość dramatyczne chwile, przyznaje: tak wielkiego cierpienia kobiety w życiu nie widział. A poczucie, że nie potrafi pomóc – chyba jeszcze trudniejsze...

Mijały lata. Licencjat z położnictwa napisał Radosław Niedźwiedź na temat... facetów położnych, oczywiście. Musiał przeprowadzać własne badania. Wyszło mu, że pacjentki wolą ginekologów-położników mężczyzn. Więc może i dla położnego jest u pacjentek szansa?

Szansa stanowczo była. Radek rozpoczął pracę w kolejnym warszawskim szpitalu ginekologiczno-położniczym, a potem jeszcze w kolejnym. I chociaż jak na początkującego położnego doświadczenie miał spore, a pacjentki wcale się przed nietypowym opiekunem nie broniły, łatwo nie było. Bo okazało się, że damskopołożnicze środowisko jest mocno hermetyczne. I niekoniecznie kolegę po fachu akceptuje. Bywało i tak, że szefowa nie rozmawiała z nim rok. A mówiąc do całego personelu, stawała do Niedźwiedzia tyłem, niemal zwracając się do wszystkich „drogie panie”... Ale nic to. Bo z każdym dniem okazywało się, że ta praca wciąga, a z czasem staje się powołaniem.

Niedźwiedź na Haiti

W końcu, gdzieś między jednym dyżurem nocnym a drugim, między ubieraniem noworodka a pobieraniem krwi u wcześniaka, dotarła do Niedźwiedzia informacja: MaterCare Polska, organizacja zrzeszająca katolickich ginekologów i położnych, poszukuje wolontariuszy. Do pracy na oddziale ginekologiczno-położniczym, na Haiti. Na to samo Haiti, które kilka miesięcy wcześniej zatrzęsło się i runęło. To samo, które w pięknych okolicznościach przyrody jest obecnie piekłem na ziemi. Z umierającymi przy porodzie na ulicy matkami i niemowlętami, które mają tak małe szanse...

Radek skontaktował się z prof. Bogdanem Chazanem, dyrektorem Szpitala św. Rodziny w Warszawie, szefem MaterCare Polska. Tak, usłyszał, potrzebni są wolontariusze. Tak – to bardzo ciężka robota. Namioty zamiast dachu nad głową, ryzyko AIDS, inne choroby tropikalne. No i ten widok wszechogarniającej, straszliwej biedy.

Niedźwiedź jednak poleciał. Najpierw do Nowego Jorku, stamtąd do Port-au-Prince. Wychodzi z samolotu, a tu ani znajomego ducha... Nikt nie wita go oklaskami i chociaż białą kartką „czekamy na Niedźwiedzia”.

Pierwsze dni też nie były łatwe. Radek pracował najpierw z włoskimi lekarzami ginekologami, z innej niż MaterCare organizacji charytatywnej. Lekarze, profesjonalni w kwestii przyjmowania porodów naturalnych, przeprowadzania cesarek i prowadzenia ciąż, niezbyt radzili sobie z noworodkami. Szczególnie tymi „trudnymi” – wymagającymi resuscytacji, rodzącymi się w zamartwicy, maleńkich wcześniaków. Neonatologa wtedy akurat w szpitalu nie było. Więc jakoś tak się potoczyło, że Niedźwiedź dość szybko przejął „zarządzanie” dziećmi.

A maleńkie to były dzieci. Dużo przychodziło na świat przed terminem, bardzo wiele umierało jeszcze przed porodem... Matki rodziły martwe dziecko i... nie płakały. Może czuły dramatyczną ulgę: ich dziecko nie będzie mieszkać w slumsach, pod namiotem nie będzie głodne. I nie umrze w męczarniach, jak prawie połowa dzieci na Haiti, w ciągu kilku pierwszych lat życia...

Dużo dzieci rodziło się w zamartwicy. Liczyły się sekundy. Nawet nieraz nie było czasu, by na wielkie ręce Niedźwiedzia włożyć delikatne, lateksowe rękawiczki, które – gdy się ich powoli nie nakłada – pękają z gumowym hukiem. Więc szybko! Dziecko nie oddycha, sine jest!

Resuscytacja i sztuczne oddychanie. Po blisko godzinie maleńki chłopczyk zaczyna łapać własny oddech. Już chyba będzie dobrze. Tak, dziecko nabiera wigoru z każdą minutą. Noworodkowo-Niedźwiedzia walka ze śmiercią daje rezultaty. Chłopczyk, choć pod tlenem, zostaje przeniesiony na oddział noworodkowy. Położny Niedźwiedź wraca do pracy. W ciągu każdej doby (która trwa czasem 36 godzin) wraz z ekipą przyjmuje na świat ponad 30 haitańskich dzieci. Z czego umiera zawsze kilkoro... Uff... chociaż temu małemu się udało.

Następnego dnia Niedźwiedź idzie na noworodki. Zobaczyć uratowanego podopiecznego. Łóżeczko jednak jest puste...

Plany Niedźwiedzia

Pierwszy Radkowy wyjazd na Haiti trwał półtora miesiąca. Potem praca w zwyczajnym (ach, jak zwyczajnym...) polskim szpitalu. Ale że się na Haiti sprawdził, dostał propozycję powrotu. I gdy pod koniec 2010 r. wybucha w Port-au-Prince cholera, Radek wie, że to okoliczność w sam raz dla niego: każda para rąk do pracy i pomocy się przyda. Żeby pojechać, chce wziąć urlop bezpłatny. Nie dostaje go. Rezygnuje z posady i wraca na Haiti. Ma pracować pół roku.

I to chyba wtedy wymyślił akcję „lizak”: kupowali z polskimi wolontariuszami lizaki w wojskowej kantynie i rozdawali haitańskim, dzieciakom – taka terapia z kilku gramów cukru, więc i matki chętnie ustawiały się w kolejce. Nie liczyło się, że ze swoich oszczędności to wszystko. I że do pierwszego, wolontaryjnego pobytu dołożył z własnej kieszeni.

Z wielu przyczyn jednak (taka malaria, na przykład, która powaliła wielkiego Niedźwiedzia jak muchę) musiał do Polski wrócić wcześniej. Żałował? Trochę tak. Ale przecież niczego w życiu nie można sobie zaplanować tak na sto procent...

Od początku 2011 r. Radosław Niedźwiedź pracuje w Szpitalu Świętej Rodziny. Asystuje przy końcowej fazie porodu, opiekuje się noworodkami. Uczy też młodych rodziców opieki nad dzieckiem. Tatusiowie, mocno przerażeni nową rolą, najpierw patrzą na niego podejrzliwie, nie do końca dowierzając. A potem... dziękują. Bo mówią, że pan położny tłumaczy konkretnie, cierpliwie i skutecznie. A rozmawia – jak facet z facetem.

Przyszłość? Po magisterce Niedźwiedź chce... napisać doktorat z położnictwa. Ma też prywatną firmę – robi m.in. badania krwi w domach małych pacjentów. A niedawno też MaterCare Polska rozpoczęła nowy projekt: buduje szpital w Afryce. Radek już więc powoli myśli o wyjeździe. Bo wszędzie rodzą się dzieci. I wszędzie rodzące kobiety czekają na pomoc.

A dlaczego to robi? – Gdybym miał żonę i własne dzieci, skupiłbym się na rodzinie. Na razie – mam czas dla innych – mówi Niedźwiedź i wielkimi rękami, najdelikatniej, jak może, przebiera kolejnego malucha.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.