Skok bez ręcznego hamulca

Marcin Wójcik; GN 5/2011 Łowicz

publikacja 10.02.2012 07:00

Dołek ekonomiczny dotyka wielu firm. Ale wszystko wskazuje na to, że największy kryzys przedsiębiorca Józef Pisarski ma już za sobą.

Skok bez ręcznego hamulca Marcin Wójcik/ GN Własna firma pomogła Józefowi Pisarskiemu przezwyciężyć chorobę – jak nazywa nieśmiałość.

Przepaść była ogromna. Na dole lasy układały się w zielony dywan. Przeleciał jastrząb, zawiał wiatr. Ale Józef nie bał się i stał nad przepaścią rozmarzony. Dopiero po latach spełnił swoje marzenie i skoczył, tak, że wiatr szarpał jego policzki, a prędkość spadania liczono w sekundach.

Przepraszam, że żyję
Zawsze byłem nieśmiały, może dlatego, że mój brat był aż zanadto śmiały. Rodzice z powodu jego śmiałości mieli problemy. Chciałem być inny, chciałem być grzeczny, żeby rodzicom nie sprawiać przykrości. Może dlatego stałem się nieśmiały? Nieśmiałość to największa choroba mojego życia, największa zadra. Piszę o niej w moim życiorysie dla wnuków: „Wstydziłem się sam siebie. Przepraszałem, że żyję, zupełnie bez powodu, tak teraz z perspektywy minionych lat to oceniam. Ta nieśmiałość to była, można powiedzieć, patologia mojego dzieciństwa. Trzeba mnie było z tego leczyć u psychologa, ale wtedy takich nie było, albo u psychiatry. W tym czasie do psychiatry to chodzili ludzie chorzy psychicznie. Niestety, nieśmiałość lat dziecinnych trwała nadal w latach młodzieńczych, w liceum, a potem na studiach. Piętno nieśmiałości odbijało się i ciągnęło za mną w lata już dorosłego życia. W szkole zawsze przez tę swoją wadę miałem zaniżone oceny. Nie zgłaszałem się nigdy sam do odpowiedzi, choć umiałem na pytania odpowiedzieć. Zacząłem wtedy stawać się taką życiową ciapą.

Jarzyny i wolność
Przez 35 lat pracowałem w firmie farmaceutycznej, odpowiadałem za dział ekonomiczno -finansowy. Miałem służbowy samochód, dobrą pensję, zawsze byłem kierownikiem, czyli kimś na świeczniku, co z powodu nieśmiałości było dla mnie katorgą. Zwłaszcza w czasach komuny musiałem uczestniczyć w spotkaniach, które gromadziły w sali 250 osób. Odpowiadałem na zarzuty partyjnych działaczy, patrzyłem w podłogę, serce mi kołatało. W życiorysie zapisałem: „Czułem tego dzieciaka w sobie. Byłem na siebie zły. Tyle lat i nadal to cholerstwo we mnie siedzi. Wrażliwość, wstyd i skrępowanie to niby wartościowe cechy, ale to według mnie inwalidztwo. To takie hamulce, jakby w samochodzie został zaciągnięty hamulec ręczny”.

Kiedy do Kutna przyszła restrukturyzacja, musiałem zwalniać po kawałku mój dział, kobiety, które pracowały w firmie po 15–20 lat. Są takie, które do dzisiaj się do mnie nie odzywają, kiedy mijamy się na ulicy. Ale ja nie miałem wpływu na politykę firmy. Robiłem, co mi kazali. Aż i mnie zwolnili. Nagle nie musiałem wstawać z łóżka i śpieszyć się do pracy. Nie musiałem zostawać popołudniami, zabierać pracy do domu. Poznałem, jaką radością mogą być zakupy na rynku. Codziennie chodziłem z koszyczkiem po chleb, pietruszkę, seler. W domu robiłem śniadania, obiady i kolacje dla rodziny. Naprawdę nie było źle. Wreszcie sobie odpocząłem, ale nie jestem z tych, co lubią długie odpoczynki. Ze stanu kury domowej wyciągnęło mnie radio.

Pierwsza sprzątaczka
Usłyszałem audycję, w której mówili o agencjach pracy czasowej, że takie firmy zaczynają się pojawiać w Polsce i że czeka je świetlana przyszłość. Zainteresowałem się tematem, zacząłem szukać. W międzyczasie pojawiła się oferta pracy w policji skarbowej. Coś mnie jednak powstrzymywało. Poszedłem przed południem do kościoła, nie było ludzi, liczyłem, że Bóg mi podpowie, co mam robić. Wyszedłem po kilkudziesięciu minutach przekonany, że nikogo za podatki ścigał nie będę, tylko założę własną firmę. Nazwałem ją Scriba, to łacińska odmiana mojego nazwiska. Wiąże się z nim historia, bo ojciec w czasie wojny redagował gazetki. Więc Pisarski to adekwatne nazwisko dla redaktora bibuły.

Pierwsza osoba, jaka została zatrudniona przez Scribę, to sprzątaczka na pół etatu dla Bakomy. Niestety, na początku działalności miałem same straty i bałem się, że będę musiał zamknąć interes. Z drugiej strony wiedziałem, że takie agencje mają przyszłość, bo zwalniają właścicieli zakładów z wielu obowiązków wynikających z zatrudniania pracownika. Mimo to nie było łatwo przekonać właścicieli firm. Dopiero po roku sytuacja zaczęła się zmieniać. Muszę powiedzieć, że własna firma – tym bardziej założona w 2002 roku – to bardzo śmiały krok. Śmielszy niż to, co zrobiłem 13 sierpnia 2011 r.

Dziadek nad Włocławkiem
Już 10 lat prowadzę firmę i mogę powiedzieć, że dzięki niej złapałem wiatr w żagle. Wychodzę do ludzi, co mogłoby oznaczać, że nieśmiałość przestała mi doskwierać. Ale od momentu podróży poślubnej wlecze się za mną pewien obraz. Zapisałem: „Śniło mi się, że jestem w górach i lecę, fruwam, startując ze skał, w dole widać przepaść, a ja unoszę się nad pięknymi zielonymi wierzchołkami lasów iglastych, bardzo odległych w dole, i wcale to mnie nie przeraża, a wręcz odwrotnie, jest mi bardzo dobrze, czuję się wspaniale, bo widzę gdzieś bardzo daleko w dole, jaki piękny jest świat z lotu ptaka. Teraz postanowiłem zrealizować te sny i znalazłem w Internecie stronę z informacjami na temat skoku z wieży na linie, tzw. skoku na bungee”. Nie zdecydowałem się jednak na bungee, ponieważ bałem się, że zrobię sobie krzywdę. Kiedy człowiek zawieszony za nogi spada w dół, trochę nim wstrząsa. W moim wieku takie wstrząśnięcie mogłoby się źle skończyć. Więc zrezygnowałem ze skoku na linie i wybrałem coś innego.

Pewnego dnia usłyszałem w radiu audycję na temat klubu spadochronowego koło Włocławka. Można się było zapisać na skoki z samolotu, więc – niewiele myśląc – zapisałem się. Skok miał się odbyć 13 sierpnia 2011 roku. Pojechałem. Nikomu w domu nie mówiłem o moim zamiarze. Mieliśmy z żoną nawet gdzieś jechać, ale powiedziałem jej, że mam pilną sprawę służbową. Wiedziały tylko dziewczyny w firmie i kazały mi na wszelki wypadek kupić pampersa. Jeszcze w drodze organizatorzy skoków dzwonili z pytaniem, czy na pewno jestem zdecydowany, bo mogę jeszcze zrezygnować. Chodziło im pewnie o mój wiek. Bali się, że dziadek zawału dostanie i będą problemy. W ogóle się nie bałem. Ani wtedy, kiedy wsiadałem do samolotu na ziemi, ani wtedy, kiedy miałem skoczyć z 4 tysięcy metrów. Mam nawet filmik z samego skoku. Widziałem pola, czubki lasów. Spełniłem swoje marzenie. Później pokazałem film żonie. Zrobiłem też kopie dla dzieci i wnuków. Zawsze będą sobie mogli popatrzeć, jak dziadek śmiało wyskakuje z samolotu i lata nad Włocławkiem.