Odkrywcy własnych korzeni

Agnieszka Skowrońska; GN 7/2012 Gdańsk

publikacja 04.03.2012 07:00

– Poszukiwania genealogiczne to nie tylko przeglądanie dokumentów czy przesiadywanie w archiwum. Aby poznać historię własnej rodziny, trzeba poznać historię Polski oraz konkretnych jej regionów. Wtedy zrozumiemy zachowanie naszych przodków – wyjaśnia Anna Krzyżankowska-Glińska, członkini Pomorskiego Towarzystwa Genealogicznego.

Odkrywcy własnych korzeni   Anna Skowrońska/ GN Gdańskie mieszkanie Krystyny i Klemensa Friedlów jest jak żywe muzeum dziejów Polski. Zimowa aura nie zachęca do dalekich wypraw. Chyba że tych z palcem na pilocie lub na myszce. Tymczasem warto w długie, mroźne wieczory poszperać w domowych archiwach, otworzyć albumy ze starymi zdjęciami i wybrać się w podróż do przeszłości. Może się ona okazać bardziej fascynująca niż niejeden film przygodowy, bo… prawdziwa.

Przy ognisku o drzewach (genealogicznych)

W 2004 roku kilkanaście osób z internetowej grupy dyskusyjnej, zafascynowanych poszukiwaniem rodzinnych korzeni, wpadło na pomysł osobistego spotkania na Kaszubach. Umówili się na spływ kajakowy. On dał impuls do utworzenia Pomorskiego Towarzystwa  Genealogicznego. Zostało ono wpisane do ewidencji Urzędu Miasta Gdyni 7 lipca 2005 roku i zaczęło prężnie działać. Zaś organizowanie spływów kajakowych stało się swoistą tradycją. – Coraz bardziej czuliśmy się jak jedna rodzina, w której można było godzinami rozmawiać o swoich przodkach, choćby przy ognisku – uśmiecha się pani Ania. Obecnie głównym zadaniem PTG jest digitalizacja archiwów, to znaczy tworzenie cyfrowej wersji zgromadzonych w nich dokumentów, a także gromadzenie indeksów zabytkowych cmentarzy. Pomorscy genealodzy – oprócz swoich comiesięcznych spotkań – organizują też prelekcje w szkołach, bibliotekach czy na Uniwersytetach Trzeciego Wieku, zachęcając do interesowania się dziejami rodzinnymi.

Impuls z czarno-białej fotografii

– Natrafiłem na zdjęcie z Pierwszej Komunii św. mojego taty. Wtedy postanowiłem popytać w rodzinie o stare fotografie. Tak się zaczęła moja pasja. Efektem poszukiwań jest drzewo genealogiczne, liczące obecnie prawie 1000 osób! W rodzinie żony dotarliśmy 100 lat wstecz, zaś w mojej rodzinie jeszcze dalej, bo aż do roku 1750 – uśmiecha się Janusz Wicki. Jak przyznaje, początki odtwarzania rodzinnej historii nie były łatwe. Korzystanie z popularnych przeglądarek internetowych przynosiło mizerne rezultaty. Wykorzystanie źródeł ustnych też nastręczało niekiedy trudności. Tak jak wtedy, kiedy poszukiwał informacji dotyczących babci jego ojca, pochodzącej z miejscowości Piekiełko (między Rumią a Kamieniem). Zaglądał do archiwów parafialnych w Rumi, Kielnie, Redzie. – Tymczasem okazało się, że chodziło nie o babcię, a o prababcię mojego taty, który, pokazując mi tamte okolice, dodawał: „A tu mieszkała babcia”. I to mnie zmyliło – tłumaczy pan Janusz.

Czy początkujący badacz dziejów familijnych musi zmagać się sam z podobnymi trudnościami? – W Pomorskim Towarzystwie Genealogicznym możemy, zapoznając się ze szczegółami na temat danej rodziny, pokierować, jak i gdzie szukać informacji na jej temat. Po 2–3 miesiącach zazwyczaj dana osoba wie już tyle, że sama sobie radzi – opowiada Anna Krzyżankowska-Glińska. Pan Janusz jednak zdecydował się na samodzielne poszukiwania. One przynoszą mu najwięcej satysfakcji. Zwłaszcza gdy udaje się rozwikłać skomplikowane zagadki i to z czasów wojny. Spisując w archiwum parafialnym w Przodkowie wszystkich Wickich z początku XX wieku, natknął się na syna Franciszki i Franciszka o imieniu Władysław. Przypomniał sobie opowiadania swojego taty, że babcia opłakiwała zaginionego syna Władysława w pierwszych latach po wojnie. Myślała, że może jest w jakichś łagrach, i że wróci. Zaczął więc go szukać. Wysłał pisma do archiwum Wojska Polskiego i do Czerwonego Krzyża. Odpowiedzieli, że nie posiadają informacji o takiej osobie. Pan Janusz szukał dalej. – Dowiedziałem, że było trzech braci. Walczyli w jednej kompanii tego samego pułku, ale prawdopodobnie nie w jednym plutonie. W 1939 roku jeden z nich zginął, jeden dostał się do niewoli i całą wojnę przeżył pod Stargardem Szczecińskim, gdzie poznał dziewczynę, ożenił się i tam pozostał. I był trzeci z braci, który mieszkał w Redzie – opowiada pan Janusz.

Okazało się, że siostra poszukiwanego Władysława mieszkała w Rumi. Pod wieczór 12 września 1939, kiedy front się cofał, Władysław pojawił się w domu siostry, która zaproponowała mu, żeby zdezerterował. Odmówił. I słuch po nim zaginął. Niedawno jednak na stronie Urzędu Miasta w Gdyni pojawił się spis ofiar drugiej wojny światowej. W nim umieszczony jest Witzki Władysław, który zginął we wrześniu 1939. Nie wiadomo jednak, gdzie jest pochowany – zamyśla się pan Janusz.

Odkrywcy własnych korzeni   Anna Skowrońska/ GN Z tułaczki wojennej pozostały nieliczne pamiątki: odręcznie pisana metryka i bursztynowy różaniec. Rodzinna historia to jednak nie tylko przeszłość, ale i teraźniejszość. Dlatego pan Janusz organizuje zjazdy rodzinne, które odbywają się co kilka lat w Pomieczynie. Wtedy jest okazja do wspólnej modlitwy, rozmów, wspomnień. Zanim zatrze się pamięć, a ludzie odejdą z tego świata. – Kaszubska tradycja mówi, że jak ktoś umrze, to aby nic się nie poniewierało, trzeba to spalić. Dlatego tak mało dokumentów się  zachowało. Chcę ocalić to, co się jeszcze da – dodaje niestrudzony odkrywca rodzinnych tajemnic.

Płyta pilśniowa i bursztynowy różaniec

– Moje dzieciństwo rozpoczęło się w momencie, kiedy ktoś łomotał do drzwi. To przyszło gestapo, aby nas zabrać. Zostaliśmy wywiezieni do obozu pracy, rozdzieleni z ojcem. Zaczął się strach przed śmiercią. Liczyło się tylko to, by przeżyć. Potem był front. Obóz pod Nidzicą, z którego uciekliśmy i doszliśmy do Kiełpina. Potem do Torunia, gdzie był punkt zborny. Stamtąd mieliśmy zaś wracać do Wilna – wspomina Krystyna Friedlowa. Choć mieszka wraz z mężem w Gdańsku, jednak jej korzenie sięgają właśnie za obecną wschodnią granicę Polski.

Dziadek jej babki i jego dwaj synowie byli bardzo zaangażowani w powstanie styczniowe. Po jego upadku jeden z synów syna wraz z dziadkiem zastrzelili się. Drugiego syna carscy żołnierze powiesili na rynku w Wilnie. Dwór szlachecki w Niewardowie, w którym mieszkali, został spalony. A babcię z dwiema córkami wywieziono kibitką. One jednak z niej uciekły, ale musiały się ukrywać, cierpiąc straszny głód. – Kiedy wróciły na ojcowiznę, chłopi zaprowadzili je na pole i tam odkopali to, co udało im się uratować z płonącego dworu. Niewiele tego było, jakaś biżuteria, trochę sreber. Dzięki temu babcia mogła wybudować dom w Wilnie. Jesteśmy rodziną, która wciąż rozpoczyna wszystko od nowa. Od zera – mówi pani Krystyna.

Właśnie od zera rozpoczęli swoje życie w Toruniu, gdy zdecydowali, że nie będą wracać na Litwę. Ich pierwszą samodzielną przystanią stało się mieszkanie opuszczone przez repatriantów. – Pozostawili tam tylko miękką płytę pilśniową. To był nasz cały pierwszy dobytek. Ta płyta pozostała w rodzinie jako podstawa naszego bytu i szczególna pamiątka – wspomina ze wzruszeniem.

Ojciec dołączył do rodziny w 1951 roku. Znalazł ich dzięki PCK i…listom, pełnym ciepła i tęsknoty, które codziennie pisali na Syberię. W 1957 dołączyła do nich babcia. I właśnie po babci pani Krystynie pozostały pamiątki, które traktuje jak relikwie: książeczka do nabożeństwa z roku 1856, maszyna do szycia z pedałem nożnym oraz przepiękny bursztynowy różaniec. – Był bardzo zniszczony, bo babcia go codziennie odmawiała. Miał porwany łańcuszek. Scaliłam go i modlę się na nim tylko raz na tydzień: w niedzielę. Oszczędzam go. Tyle nam zostało. Tak mało i tak wiele zarazem– mówi pani Krystyna.

Zanim drzewo urośnie

Póki żyją świadkowie minionych czasów, warto spróbować odtworzyć rodzinne dzieje. Jak się do tego zabrać praktycznie? – Najpierw zapisujemy to, co wiemy o sobie: imię nazwisko, data urodzenia, chrzest, ślub, imiona i nazwiska chrzestnych, imiona dzieci – choć wszystko to wydaje się oczywiste. Następne będą wiadomości o rodzicach, rodzeństwie, dziadkach. Brakujących informacji szukamy w rozmowach z rodziną, zwłaszcza z seniorami. Oprócz notatek warto robić schemat powiązań rodzinnych, nawet najprostszy. Szczególną uwagę zwracamy na takie dokumenty, jak akty urodzenia, małżeństwa czy zgonu. Część osób ma w domu metryki chrztu, świadectwa szkolne, legitymacje, karty potwierdzające zameldowanie, książeczki wojskowe, dowody opłat. One wszystkie są bardzo cenne – podpowiada pani Ania z Pomorskiego Towarzystwa Genealogicznego.