Uśmiech bez recepty

Agnieszka Skowrońska; GN 11/2012 Gdańsk

publikacja 22.03.2012 07:00

Uśmiechnięta reprezentacja kolorowych klaunów gotowa do walki z dziecięcymi smutkami.

Uśmiech bez recepty Agnieszka Skowrońska/ GN Uśmiechnięta reprezentacja kolorowych klaunów gotowa do walki z dziecięcymi smutkami.

– Czasem po trudnym dniu mogę nie mieć sił i ochoty, by pójść w odwiedziny do szpitala. Ale jak już przekroczę jego próg jako doktor Tęcza, to zawsze wychodzę stamtąd szczęśliwsza i silniejsza – mówi Kamila Trejman, pełnomocnik gdańskiego oddziału Fundacji „Dr Clown”. Dzieciaki tak na was czekały! – wołają pielęgniarki ze Szpitala Wojewódzkiego, kiedy na korytarzu jednego z oddziałów pojawia się barwny korowód wymalowanych przebierańców. To doktorzy klauni. Z sal ciekawie wyglądają młodzi pacjenci, więc klauni z czerwonymi noskami zapraszają ich do wspólnej zabawy. Ci, którzy czują się lepiej, mogą spróbować swoich sił w rzucaniu „śnieżkami” z papieru, przeciąganiu liny, żonglerce piłeczkami czy grze ruchowej ćwiczącej refleks. Rodzice, obserwujący trochę z boku roześmianą gromadę, ukradkiem ocierają łzy, widząc swoje pociechy z uśmiechem na wymizerowanej twarzyczce. Jednak czujne oko klaunów już wypatrzyło to rodzicielskie wzruszenie. By go nie pogłębiać, także dorośli zostają zaproszeni do tworzenia kolekcji balonowych stworków. Postaci z czerwonymi nosami podchodzą do dzieci, które nie mogą wstać z łóżek. Przysiadają  na krzesełkach, zagadują maluchy, potem wspólnie kolorują obrazki, układają puzzle. Cierpliwie, bez pośpiechu.

Uśmiech leczy

Idea terapii śmiechem, czyli gelotologii, narodziła się w Stanach Zjednoczonych w latach 60. XX wieku. Wtedy to Hunter Doherty „Patch” Adams podczas studiów medycznych dostrzegł współzależność  między samopoczuciem psychicznym pacjenta i efektami jego leczenia. Uważał, że na zdrowie człowieka zasadniczy wpływ ma  jego otoczenie. Kierując się tą intuicją, wraz z przyjaciółmi założył Gesundheit Institute, który przez 12 pierwszych lat swojego istnienia działał jako bezpłatny szpital społeczny.  Obecnie jest to organizacja non profit, której misją jest propagowanie pogody ducha i radości w kontaktach między lekarzem a pacjentem. Jej założenia na gruncie polskim realizuje Fundacja „Dr Clown”.

Czerwone nosy pod łóżkami

Pierwszy oddział „Dr. Clowna” w naszym kraju powstał w 1999 roku w Warszawie. Stworzyła go Anna Czerniak. Dziś w Polsce działa 25 oddziałów tej fundacji. Jej wolontariusze w bajecznie kolorowych przebraniach odwiedzają dziecięce oddziały szpitalne, budząc uśmiech i radość małych pacjentów. W Gdańsku „Dr Clown” narodził się w 2005 roku, jako dziewiąty w kraju, a jego matką została Agnieszka Stankiewicz, psycholog. – Nasz oddział zaczynał swoją pracę w domach, bo jeszcze nie mieliśmy swojej siedziby. Doktorzy klauni spotykali się w prywatnych mieszkaniach i trzymali czerwone nosy pod łóżkami – śmieje się Kamila Trejman, która obecnie przejęła stery trójmiejskiego oddziału. Dzięki życzliwości Urzędu Miasta i wielu ludzi dobrej woli, którzy pomagali w remoncie, dziś mogą cieszyć się przytulną przystanią w Gdańsku-Wrzeszczu.

Doktor Promyk z balonem

Psycholodzy, pedagodzy, studenci różnych uczelni, uczniowie liceów, a ostatnio także gimnazjaliści – tworzą barwny 30-osobowy zespół, na którego widok śmieją się dziecięce oczy i buzie w placówkach takich jak Uniwersyteckie Centrum Kliniczne, Szpital Dziecięcy przy ul. Polanki, Pomorskie Centrum Traumatologii oraz Wojewódzki Szpital Psychiatryczny w Gdańsku. Gdy otwierają się drzwi ich oddziałów, Joanna, Olaf, Sonia czy Kamila wraz z nakładaną charakteryzacją ustępują miejsca dr. Promykowi, Kapslowi Bombelkowskiemu, dr Wiosence czy dr Tęczy. – Stając się dr Tęczą, niemal automatycznie odrywam się od tego, co zostawiłam za drzwiami. A i dzieciom wtedy łatwiej mówić do nas na ty. To w końcu one decydują, jak mamy się wobec nich zachowywać – mówi Kamila. Joanna Jereczek, czyli dr Promyk, koordynująca pracę wolontariuszy w PCT, dodaje: – Niekiedy mali pacjenci źle się czują i nie życzą sobie naszej wizyty. Szanujemy ich wolę. Zostawiamy im tylko czerwony nosek i śmieszny balonik.

Aby dołączyć do zespołu kolorowych doktorów klaunów, wystarczy mieć w sercu pragnienie pomocy innym i lubić przebywać z dziećmi. Reszty można nauczyć się w trakcie szkoleń, które musi przejść każdy wolontariusz. Zdobędzie wiadomości m.in. z komunikacji, psychologii, autoprezentacji czy elementów sztuki cyrkowej. Odgrywa ona bowiem znaczącą rolę w pracy klaunów. – Tworzymy zwierzątka z balonów, niektórzy umieją żonglować, inni chodzić na rękach. Jednak nigdy nie jest tak, że gdy się pojawiamy, to dziecko musi się śmiać. Nic na siłę! – podkreśla dr Promyk.

Klaun się śmieje, klaun płacze

– Mamy taką zasadę, że idziemy do szpitala przynajmniej we dwójkę. Jesteśmy tylko ludźmi, a czasem i śmiesznego klauna może coś wzruszyć albo wystraszyć. Wtedy potrzebuje wsparcia drugiej osoby. Dziecko nie może zobaczyć, że jego stan lub widok budzi w nas lęk, bo wtedy samo zacznie się bać – tłumaczy dr Tęcza. Doktorzy klauni nie mogą do tego dopuścić, bo przecież cel ich odwiedzin wśród najmłodszych chorych jest zupełnie inny: mają swoją pogodną obecnością koić strach, a tym samym zmniejszać ból. I to nie tylko ten fizyczny, ale i psychiczny. A ten ostatni jest szczególnie dotkliwy wśród rodziców i bliskich, patrzących bezsilnie na swój cierpiący skarb. – Kiedyś przed oddziałem czekali zmartwieni dziadkowie jednego z pacjentów. Babcia płakała. Nasz wzrok się spotkał, więc podeszłam do niej i podarowałam czerwony nosek. Serdecznie się objęłyśmy. I zobaczyłam później, że pani ściska ten nos i że to przynosi jej ulgę – wspomina dr Tęcza. Zadaniem doktorów klaunów jest bowiem wpływać na poprawę samopoczucia nie tylko dzieci, ale i rodziców. – Zdarza się, że rodzic siedzący przy łóżku chorego dziecka próbuje być silny, ale widać, jak jest zmartwiony. I dziecko bardzo wyczuwa jego niepokój. Kiedy zaś zobaczy uśmiechniętego tatę z czerwonym nosem, wtedy jego napięcie się zmniejsza – podkreślają. Najczęściej jednak bywa to uśmiech przez łzy. Ale nawet i taki jest potrzebny w trudnych sytuacjach.

Rozbawione i zmęczone dzieci ze Szpitala Wojewódzkiego muszą iść do łóżek. Doktorzy klauni mogą pójść do domu. – Teraz znów mam motywację do nauki, do zmagania z moją codziennością. To niesamowite, jak te dzieciaki potrafią zarażać nadzieją! – mówi dr Wiosenka, zdejmując niebieską perukę i chowając czerwony nos. Przydadzą się już niebawem.