System bez dzieci

Bogumił Łoziński

GN 15/2012 |

publikacja 12.04.2012 00:15

Problemy naszego systemu emerytalnego wynikają z zapaści demograficznej; rządowa propozycja jego naprawy tę kwestię ignoruje i ma charakter doraźny.

System bez dzieci Henryk Przondziono/GN Tak zwany współczynnik dzietności w Polsce wynosi tylko 1,3 dziecka na kobietę

Od dwóch miesięcy trwają konsultacje w sprawie rządowego projektu zmian w systemie emerytalnym. Koalicyjny PSL wynegocjował pewne ustępstwa, jednak nie zmieniają one istoty pomysłu premiera Donalda Tuska: ratowania systemu przez wydłużanie czasu aktywności zawodowej do 67 lat. Koalicja rządowa odrzuciła projekt referendum w sprawie podniesienia wieku emerytalnego, pod którym NSZZ „Solidarność” zebrała dwa miliony podpisów. Rząd ogłosił, że projekt uwzględniający kompromis z PSL ma trafić do Sejmu w maju i zapewne zostanie przyjęty przez rządzącą większość.

Platforma forsuje podniesienie wieku emerytalnego wbrew opinii zdecydowanej większości Polaków (według sondaży ok. 80 procent jest temu przeciwnych), odrzucając wszystkie propozycje, które mogłyby złagodzić skutki zmian. Premier ugiął się jedynie przed PSL w obliczu zagrożenia rozpadem koalicji. Postulaty prowadzenia aktywnej polityki ludnościowej, jako jedynej skutecznej drogi wyjścia z zapaści obecnego systemu, zostały przez rząd zignorowane. Prorodzinne rozwiązania wynegocjowane przez PSL sprowadzają się do zapowiedzi opłacania kobietom składek do ZUS podczas urlopu wychowawczego i zapowiedzi dofinansowania żłobków, a to stanowczo za mało, aby zachęcić rodziny do posiadania potomstwa. Na problem braku polityki państwa na rzecz zwiększenia dzietności zwróciło uwagę Prezydium Konferencji Episkopatu Polski w stanowisku w sprawie zmian w systemie emerytalnym z 3 kwietnia. Zawiera ono kilka punktów, na które warto zwrócić uwagę.

Zmiany są konieczne

W sprawie emerytur panuje powszechna zgoda co do jednego. Zarówno rząd, jak i opozycja, związki zawodowe i pracodawcy, a także biskupi podkreślają, że zmiany są konieczne, bo obecny system jest niewydolny. Obecnie wysokość emerytury zależy od składek wpłacanych na fundusz emerytalny w czasie aktywności zawodowej oraz okresu ich wpłacania i prognozowanego czasu pobierania emerytury: im wyższe składki i dłuższy czas pracy, a jednocześnie krótszy czas wypłacania, tym większa emerytura. Nie są one jednak wypłacane ze zgromadzonych w czasie pracy składek, lecz ze środków, jakie trafiają do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych od osób czynnych zawodowo. Kryzys tego systemu polega na tym, że na skutek zapaści demograficznej liczba Polaków pracujących zawodowo gwałtownie spada, a osób w wieku poprodukcyjnym rośnie, np. w 2007 r. na świadczenia jednego emeryta pracowały cztery osoby, a w 2035 r., jeśli system nie zostanie zreformowany, pracowałyby tylko dwie, zaś w 2060 r. nawet jedna, co spowodowałoby niewypłacalność. Jednocześnie wzrasta długość życia Polaków, a więc potrzeba więcej środków na emerytury, bo będą dłużej wypłacane.

W tej sytuacji decyzja rządu o konieczności uzdrowienia tego systemu jest jak najbardziej słuszna. Problem polega na propozycji, jak to zrobić, a ta wzbudza wiele kontrowersji. Donald Tusk chce rozwiązać problem, stopniowo podnosząc wiek emerytalny, co ma sprawić, że liczba osób aktywnych zawodowo wzrośnie, a przez to zwiększą się wpływy do ZUS. Jednak ta propozycja spotkała się z olbrzymim oporem społecznym i krytyką. Biskupi napisali m.in., że „reforma systemu nie może jednak ograniczać się jedynie do podniesienia wieku emerytalnego. Byłoby to tylko doraźne rozwiązanie”. Ekonomiści zwracają uwagę, że propozycja rządowa opiera się na niepewnych szacunkach. Z kolei biskupi podkreślają, że nie rozwiązuje ona głównego problemu leżącego u podstaw kryzysu obecnego systemu, jakim jest zapaść demograficzna, i oczekują od rządu, że uwzględni ich głos „w sprawie promocji dzietności oraz rodziny”.

Dzieci ratunkiem

Pominięcie działań na rzecz przezwyciężenia zapaści demograficznej jest jednym z najpoważniejszych błędów propozycji rządowej. Uzasadniając konieczność podwyższenia wieku emerytalnego, przedstawiciele rządu przytaczali dane demograficzne, z których wynika, że w Polsce brak jest zastępowalności pokoleń, współczynnik dzietności wynosi tylko 1,3 dziecka na kobietę i jeśli taki trend się utrzyma, za kilka lat osób w wieku produkcyjnym będzie za mało, aby zarobić na emerytury ludzi w wieku poprodukcyjnym. Jednak rząd nie zgłasza żadnej propozycji, która realnie zwiększyłaby dzietność w Polsce. Pomysł podniesienia wieku emerytalnego to próba ratowania systemu bez dzieci, a więc bez nowych osób wchodzących na rynek pracy. A to oznacza, że przy zachowaniu obecnego systemu i utrzymaniu się niekorzystnego trendu demograficznego rząd faktycznie proponuje rozwiązanie polegające na pracy do śmierci.

Tymczasem przykłady wielu krajów na świecie, np. Francji, pokazują, że państwo przez działania zachęcające do posiadania dzieci może realnie wpływać na zwiększenie dzietności. Statystyki pokazują, że najwięcej dzieci w Wielkiej Brytanii wśród emigrantów rodzą Polki (nawet 50 dziennie). Wynika to z faktu, że w tym kraju rodziny mają o wiele lepsze warunki ekonomiczne niż w Polsce. Oczywiście działania prorodzinne wymagają kompleksowych działań: od prorodzinnych ulg podatkowych, sprawnego systemu opieki zdrowotnej, systemu opieki nad dziećmi czy szkolnictwa, po zmniejszenie danin nakładanych przez państwo na rodzinę. To wszystko jest kosztowne. Jednak jeśli mimo kryzysu znalazły się miliardy euro na zorganizowanie w Polsce Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej (co popieram), to zapewne znalazłyby się także na politykę prorodzinną. Tyle że trzeba podjąć decyzję, że ta sprawa jest priorytetowa, a rząd Tuska, podobnie jak poprzednie rządy, takiej decyzji nie podjął.

Najsilniejsze gospodarczo są kraje o największej liczbie ludności, co – poza Afryką – widać na każdym kontynencie: w Europie – Niemcy, w Azji – Chiny, w Ameryce Północnej – USA, a w Południowej – Brazylia. Liczba ludności jest jednym z elementów decydujących o sile państwa, dlatego polityka ludnościowa jest po prostu racją stanu. Czas, aby nasz rząd to sobie uświadomił i uczynił wzrost dzietności jednym z koniecznych warunków naprawy systemu emerytalnego.

Potrzebna zgoda

W stanowisku w sprawie emerytur biskupi stwierdzają, „że jest rzeczą konieczną, aby projekt dotykający każdego obywatela znalazł możliwie szerokie wsparcie społeczne”. Tym stwierdzeniem dotykają bardzo ważnego aspektu problemu – konieczności przekonania do zmian społeczeństwa, a tego premier nie zrobił.

Problem zaczął się jeszcze przed wyborami. W czasie kampanii premier nawet nie wspomniał o konieczności podniesienia wieku emerytalnego, tak więc rodzi się pytanie, czy ma on mandat społeczny do wprowadzenia takiej zmiany. Wątpliwości budzi również styl konsultacji. W tym samym momencie, w którym Tusk ogłosił, że zmiana ma polegać tylko na podniesieniu wieku, zastrzegł, że nie ma zamiaru zmienić tej propozycji albo dołączyć do niej ustaw okołoemerytalnych. Na czym więc miały polegać konsultacje społeczne, skoro premier z góry stwierdził, że nic nie zmieni i traktuje swój pomysł jak dogmat? I rzeczywiście rozmowy z polityczną opozycją czy związkowcami, a także krytyczne opinie ekonomistów w żaden sposób nie wpłynęły na stanowisko premiera. Jedynie obawa przed rozpadem koalicji zmusiła go  do pewnych ustępstw wobec PSL.

A szkoda, że premier nie wsłuchał się w głosy krytyczne, których zdecydowana większość zawierała argumenty merytoryczne i wskazywała na problemy, które trzeba uwzględnić, wydłużając czas aktywności zawodowej. Czy będzie praca dla ludzi starszych, skoro dziś w tej grupie jest największe bezrobocie? Jak zwiększyć liczbę miejsc pracy? Jak zatrzymać emigrację najlepiej wykształconych i najbardziej przedsiębiorczych Polaków (według szacunków prawie 2 mln osób wyemigrowało z Polski z powodów zarobkowych)? Czy stan zdrowia będzie pozwalał na pracę do 67. roku życia? Czy system opieki zdrowotnej, obecnie będący w fatalnym stanie, zapewni ludziom starszym odpowiedni poziom opieki? Czy obecny system sprawiedliwie rozkłada obciążenia, skoro są formy zatrudnienia, które nie podlegają oskładkowaniu albo o wiele mniejszemu niż osób na etacie? Jakie mamy gwarancje, że w ogóle dostaniemy emerytury, skoro nie wiemy, jakie za 30 lat będą inflacja i poziom wzrostu gospodarczego? I najważniejsze pytanie: dlaczego premier nie chce wprowadzić ustaw okołoemerytalnych zawierających pewne zabezpieczenia dla osób, które będą pracować dłużej?

Wprowadzanie poważnych zmian w systemie emerytalnym, które dotkną całe społeczeństwo, wymaga klimatu zaufania i wypracowania wokół tej sprawy społecznego konsensusu. Postawa, która pozoruje konsultację i całkowicie ignoruje inne propozycje, takiego klimatu nie tworzy. I to jest poważny błąd.     

 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.