Anioł rozpalił serca

Marta Deka, Krystyna Piotrowska; GN 5/2012

publikacja 21.04.2012 07:00

Życie pokazuje, że można otworzyć serce dla każdego dziecka – nieważne ile ich jest – a miłość sama będzie się mnożyć.

Anioł rozpalił serca Marta Deka/ GN Nie jest łatwo sfotografować całą rodzinę. To dlatego na zdjęciu są tylko (od lewej): Jakub, Gabriel, Daniel, Paweł, Andrzej, Marek, Ewa oraz Helena i Dariusz Dajakowie.

Mamy pięcioro biologicznych dzieci – czterech synów i jedną córkę. W 1996 roku przyjęliśmy pierwsze dziecko. Lubię opowiadać historię naszej familii, bo pokazuje, że nasze życie jest piękną przygodą, drogą do szczęścia – tak rozpoczyna swą rodzinną opowieść Helena Sajak.

200 pierogów

Urzędowo jest dyrektorem Placówki Rodzinnej nr 6 w Radomiu, ale mówi o sobie, że jest mamą, i to dla niej najpiękniejsze. W ten sposób może się spełniać i realizować swoją pasję. Taką zwyczajną: pranie, gotowanie i na przykład zrobienie 200 pierogów. – Jestem mamą dla tych wszystkich dzieci. To dla mnie ogromne wyróżnienie i największy zaszczyt, jaki może spotkać kobietę, i za to dziękuję Panu Bogu – mówi. Gdy przychodzi wieczór, wszystkie dzieci stają do niej w kolejce, by je przytuliła, zrobiła krzyżyk, coś powiedziała. Pani Helena w radomskiej Budowlance pracowała jako katechetka i prowadziła zajęcia z przygotowania do życia w rodzinie. Gdy do ich rodziny dołączył Danielek, zrezygnowała z pracy w szkole i zajęła się domem. Dziś rodzina państwa Sajaków jest bardzo liczna. Najstarszy syn Andrzej ma żonę Annę i dwóch synów Gabrysia i Marka, potem jest Paweł, Piotr, Małgosia i Jakub. Do tej gromadki dochodzą Ania, Monika, Damian, Ewa, Marta, Danielek, Michał i Maksymilian. Był jeszcze Dominik, ale gdy skończył 20 lat, wrócił do swojej biologicznej rodziny. – Jakoś tak się samo złożyło – dodaje pani Helena – że jak przyjmowaliśmy nowe dzieci, to każde z naszych biologicznych brało jedno tak spontanicznie pod opiekę. Mijają lata, a one wciąż sobie nawzajem pomagają.

A tak to zaczęło się przed laty. Dariusz Sajak, tak jak żona absolwent teologii, obecnie katecheta w Zespole Szkół Elektronicznych, wtedy jeszcze pracował w domu dziecka. Syn Piotr wyraził pragnienie, żeby zaprosić do nich do domu kogoś z podopiecznych. – Myślałam sobie: jesteśmy taką szczęśliwą rodziną, można by się przecież tym szczęściem dzielić… Mąż powiedział, że w placówce na wakacje zostanie tylko dwóch chłopców; wszystkie pozostałe dzieci gdzieś wyjechały. Postanowiliśmy więc zabrać tych chłopców na kilka dni na wieś. W efekcie zostali do końca lata. Jeden z nich, Dominik, tak się z nami związał, że nie chciał odejść, i tak staliśmy się rodziną zastępczą. Gdy go przyjęliśmy, okazało się, że w naszym domu stało się jakoś jaśniej. Doświadczyliśmy, że dzielenie się miłością i tym, co mamy, nie jest dla nas stratą, ale nas ubogaca – opowiada pani Helena.

Papież zadziałał

Kilka lat później pan Dariusz opowiedział żonie o bardzo upośledzonym i kalekim czteroletnim Danielku, który pomimo zgłoszenia go do adopcji w kraju i za granicą, nie znalazł domu. Pojechali odwiedzić chłopca z nastawieniem, że być może zabiorą go do siebie. – Gdy zobaczyłam to dziecko, ogarnęło mnie przerażenie. Sama nie wiem, skąd wziął się strach. Miałam wrażenie, że gdy go dotknę, to zemdleję. Mąż wziął go na ręce, chłopczyk miał sprawne tylko rączki. Ja zajęłam się małą Ewą, która też przebywała w Domu Małego Dziecka w Kozienicach i nie opuszczała Danielka na krok – wspomina pani Helena. Gdy wrócili do domu, włączyła radio i słuchała, o czym mówi Jan Paweł II, który akurat w tym czasie był w Krakowie. Usłyszała: „Wypłyń na głębię i nie bój się”. Słowa zaczęły działać. Zaczęła pytać samą siebie, dlaczego boi się tego niewinnego dziecka, które potrzebuje tylko pomocy. Strach powoli mijał. Postanowiła spróbować jeszcze raz. Pojechali do Kozienic z dwójką młodszych dzieci, Małgosią i Kubą. – To było dla mnie niesamowite doświadczenie – przywołuje wzruszona to spotkanie. – Dzieci pokazały mi, że najważniejsze jest to, co niewidoczne dla oczu. Po powrocie opowiadały, jaka piękna jest Ewunia i jaki piękny Danielek. Prosiły, żeby mogli z nami zamieszkać. Pan Dariusz bardzo dobrze pamięta, jak wyglądał dzień, w którym po raz pierwszy przywiózł dzieci do domu. – Nie chciały spać z nikim innym, tylko ze mną. Leżałem pośrodku, a one kurczowo mnie trzymały. Jakby się bały odrzucenia. Znalazły ludzi, którzy je przyjęli, i nie chciały tego stracić – wspomina.

Dzieci dosyć szybko zadomowiły się i od początku traktowały swoich opiekunów jako prawdziwych rodziców. Któregoś dnia Ewa znalazła rodzinny album, ale nie znalazła tam siebie. „Dlaczego ich urodziłaś, a mnie nie mogłaś urodzić? Nie chciało ci się?” – pytała z wyrzutem. Na nic zdały się tłumaczenia i przytulanie. Ewa powtarzała stanowczo: „Masz mnie urodzić, karmić i nosić na rękach”. Dopiero przed Bożym Narodzeniem, kiedy pani Helena opowiadała dzieciom na dobranoc o tym, jak anioł przyszedł do Maryi i powiedział Jej, że urodzi Dzieciątko, z którego cały świat się będzie cieszył, tak jak wszyscy w rodzinie cieszą się z dzieci w domu, Ewa zawołała: „Mamo, to ja już wiem! To pewnie ten sam anioł poszedł do mojej mamy i poprosił ją, żeby mnie urodziła taką piękną dla ciebie!”. – Myślę, że ten sam anioł nas prowadzi i rozpalił nasze serca miłością, byśmy potem przyjmowali kolejne dzieci do naszej rodziny – dodaje pani Helena.

Nasze słońce

Daniel wymagał stałej opieki lekarskiej. Zdaniem lekarzy, miał małe szanse na chodzenie. W dodatku każdy wyjazd z domu związany z rehabilitacją był dla niego ogromnym stresem. Bał się ludzi, a jeszcze bardziej kolejnego odrzucenia. – Pamiętasz? – pani Helena zwraca się do męża: – Jak byłam razem z Danielkiem w sanatorium nad morzem, to zobaczyłam, jak on to wszystko przeżywa. Rehabilitant powiedział, że spina mięśnie i dlatego nie widać efektów ćwiczeń. Żeby Danielek był spokojniejszy, musiałam przy nim być i zapewniać, że nie odejdę. Myślę, że podstawowym lekiem była dla niego miłość i poczucie bezpieczeństwa.

Wraz z przyjęciem Danielka do rodziny państwo Sajakowie podjęli decyzję, że codziennie będą się wszyscy modlić o jego uzdrowienie i o to, aby byli dla niego dobrymi i mądrymi rodzicami. O wstawiennictwo prosili sługę Bożego Stefana kard. Wyszyńskiego, a obraz z jego wizerunkiem uroczyście zawiesili w salonie. I nadszedł oczekiwany dzień; było to w uroczystość Świętej Bożej Rodzicielki. Danielek  przemieszczał się, jak dotąd, trzymając się ławy i… nagle samodzielnie zrobił kilka kroków. Dla wszystkich było to wielkie wydarzenie. On  najczęściej podejmował trudne wyzwania, gdy czuł na sobie skupione spojrzenia. Wtedy wiedział, że jest bezpieczny i kochany. Gdy brakowało któregoś z domowników, bardzo za nim tęsknił. Paweł, jego ojciec chrzestny, pojechał kiedyś z kolegami nad morze. Danielek płakał. Nie rozumiał, że to tylko wypoczynek i niedługo znów się zobaczą. Mama pozwoliła mu porozmawiać z Pawłem przez telefon. Kiedy ten zamiast słów usłyszał łkanie, zrezygnował z pobytu nad morzem – wrócił o domu. – Nie wiem, jak on by się rozwijał – wyjaśnia pani Sajak – gdyby przyjęło go małżeństwo, które nie ma dzieci, bo dzieci mają swoje metody, żeby się nawzajem mobilizować, do czegoś nakręcać.

Danielek nie chciał być inny i przez to uczył się samodzielności i asertywności. Proces rehabilitacji, jak dopowiada pan Dariusz, wciąż trwa. Co roku wyznaczany jest jakiś cel. Na przykład opanowanie jazdy na rowerze, żeby ćwiczyć nóżki. Zadanie na ten rok to nauka przygotowywania posiłków. Już potrafi nakryć do stołu i zrobić jajecznicę. Jest uczniem szkoły specjalnej, a tam udziela się w wielu kółkach zainteresowań. Proboszcz ks. Andrzej Jędrzejewski, widząc zaangażowanie rodziny w życie parafii, zaproponował chłopcu, by został ministrantem. Jest już kandydatem, najprawdopodobniej w Wielki Czwartek dołączy do braci ministranckiej. – To chyba najbardziej szczęśliwe dziecko w naszej placówkowej rodzinie. Potrafi cieszyć się małymi rzeczami. Tym, że wstał, że jest piękny dzień. Nie ma wielkich wymagań. Jest takim słońcem w domu już od dziesięciu lat – chwali pani Helena.

Skąd ta siła?

Ustawa określa, jak długo dziecko może pozostawać w rodzinie zastępczej. Danielek ma „swoją ustawę”. On i Ewa zostaną w tej rodzinie na zawsze. – To one nas zaadoptowały – mówią rodzice. – Od razu mówiły do nas: mamo, tato. To one nas uczą i mobilizują. Nasze wszystkie dzieci są dla nas jak aniołowie. Pilnują, żebyśmy nie marnowali czasu i stawali się coraz lepsi. I tak jest. Na pytanie, skąd na wszystko znajdują czas, państwo Sajakowie odpowiadają, że nie mają czasu na oglądanie seriali, narzekanie, plotkowanie. Zapytani, skąd mają takie otwarte serca, odpowiadają słowami Pisma Świętego o „nieużytecznych sługach” – że nie robią nic ponad to, co zrobić powinni. – Od kiedy dzieci zaczęły mówić, modlimy się wspólnie przy posiłkach: „… i naucz nas dzielić się chlebem i radością ze wszystkimi”. Pan Bóg nauczył nas dzielić się chlebem, radością i miłością – oświadczają. Żeby mogli temu wszystkiemu podołać, muszą gdzieś ładować swoje akumulatory. – Matka Teresa z Kalkuty mówiła, że zanim poszła do swoich biednych i chorych, to zalecała sobie i swoim siostrom półtorej godziny klęczenia przed Najświętszym Sakramentem. Stąd czerpała siłę – mówi pan Dariusz.

On i żona codziennie uczestniczą we Mszy św. Ona rano, gdy on przygotowuje śniadanie dla całej rodziny. On wieczorem. Codziennie w intencji dzieci odmawiają cały Różaniec. W takim zwyczajnym życiu wzajemnie się uzupełniają. On pomaga żonie w prowadzeniu placówki. Zabiera dzieci na wakacje, na pielgrzymki do Niepokalanowa i Częstochowy, na kolonie. Stara się organizować im czas, pomaga przy odrabianiu lekcji. A ona to mama w każdy calu i strażniczka domowego ogniska.

I jest Opatrzność!

Duża rodzina zawsze potrzebuje pomocy z zewnątrz. I duchowej, i materialnej. Państwo Sajakowie też jej doświadczają – bo jakże mogłoby być inaczej? – Jako rodzice i opiekunowie wyrażamy wdzięczność i podziękowanie za otrzymywane dobro od ludzi dobrej woli, szczególnie mieszkańców naszej parafii św. Stefana w Radomiu – mówią. – Te wyrazy wdzięczności składamy na ręce proboszcza ks. Andrzeja Jędrzejewskiego. Jesteśmy wdzięczni także Waldemarowi Krysiowi z Kielc oraz ks. Mirosławowi Kszczotowi, proboszczowi radomskiej parafii Miłosierdzia Bożego, za jego długoletnią współpracę, a szczególnie duchowe wsparcie i obecność. „Dobrze, że jesteście!” – chcemy powiedzieć wszystkim, którzy nas w różnoraki sposób wspierają.