Sztuka składania dusz

AndrzeJ Capiga, Marta Woynarowska; GN 34/2012 Sandomierz

publikacja 01.09.2012 07:00

Mają duży żal do Pana Boga. – Skoro jest takim dobrym i kochającym Ojcem, to dlaczego jestem tutaj? – pytają. Aby pomoc, nie trzeba wielu słow. Czasami wystarczy przytulenie, wysłuchanie, trochę cierpliwości. Jeden z wychowanków zdecydował się nawet zostać bratem zakonnym...

Sztuka składania dusz Andrzej Capiga/ GN Dzieci z niecierpliwością oczekują wyjazdu na wakacje.

Dom dziecka w Rudniku nad Sanem powstał z inicjatywy ks. Czesława Wali – kustosza sanktuarium maryjnego w Kałkowie-Godowie. Aby zgromadzić fundusze na budowę domu, założono Fundację im. Księdza Czesława Wali. Obiekt, czyli „Nasz Dom Dzieciątka Jezus”, poświęcono i oddano do użytku 13 września 2000 r. Uroczystość zaszczycił swoją obecnością m.in. owczesny prymas Polski kard. Jozef Glemp.

Powrót do źródeł

Dom dziecka „Nasz Dom Dzieciątka Jezus” ks. Czesław Wala zbudował na swojej ojcowiźnie. Stoi w zaciszu, w niewielkim zagajniku, z dala od zgiełku ulic. W pobliżu przepływa senna rzeczka Stróżanka, która poprzecinana drewnianymi mostkami uatrakcyjnia pobyt dzieci szczególnie latem. Na obszernym podwórku urządzono plac zabaw z piaskownicą, huśtawkami, zjeżdżalnią oraz z miejscem do gry w piłkę nożną i siatkówkę. Wychowankami domu, w wieku od siedmiu miesięcy do 18. roku życia, opiekują się cztery siostry ze Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Apostolstwa Katolickiego, popularnie zwane pallotynkami od swojego założyciela św. Wincentego Pallottiego. Pomaga im w tej posłudze dwadzieścia osób świeckich.

Pierwszym dyrektorem domu była siostra Nikodema Czarnul. Obecnie funkcję tę pełni s. Ewa Brandt. – Poprowadzenie domu odczytałyśmy jako powrót do źródeł, do naszego charyzmatu. Nasz założyciel zgromadził wokół siebie apostolsko nastawione kobiety, które m.in. zajęły się osieroconymi dziewczętami. Ówczesna siostra prowincjalna Anna Kot zgodziła się na nasz przyjazd do Rudnika – mówi s. Ewa Brandt, dyrektor „Naszego Domu”. – Pod naszą opieką przebywają głownie dzieci z Podkarpacia, w tym zwłaszcza z powiatu niżańskiego. Ale są również z odległych rejonów Polski. Najczęściej są to dzieci z rodzin, które mają problemy z uzależnieniami, przede wszystkim alkoholowymi. Czasami powodem jest choroba. Są też wychowankowie, którzy znaleźli się u nas „na własne życzenie”; sprawiali tak duże problemy wychowawcze (wagarowali, nie uzyskiwali promocji do następnej klasy), że sąd zdecydował się umieścić ich w naszej placówce. Mamy takiego chłopca, ale na szczęście zmienił swoje zachowanie i prawdopodobnie będzie mógł wkrótce wrócić do domu – dodaje.

Większość rodziców stara się utrzymywać kontakty z dziećmi. Czasami, jeżeli jest zgoda sądu, mogą je zabierać do domu na weekendy. Zdarza się, że dzieci same zabiegają o te kontakty, dzwonią do rodziców, proszą o wizytę. Część trafi a do adopcji, ktorych bywa z reguły kilka w roku. Była też jedna za granicę, do Włoch.

Wakacje są super!

Dom jest obszerny i w miarę komfortowo wyposażony. Wychowankowie mieszkają przeważnie w czteroosobowych pokojach z łazienką. Do dyspozycji mają dwie sale do odrabiania lekcji, kaplicę, obszerną świetlicę z telewizorem oraz salę komputerową. Dla tych, ktorzy chcieliby poćwiczyć lub wymagają rehabilitacji, dostępna jest siłownia z atlasem, bieżnią i stacjonarnym rowerem. Podczas ferii zimowych i letnich wakacji dzieci ruszają w Polskę. – Po raz pierwszy byłam w Wadowicach, w ramach rekolekcji – opowiada z radością Aneta. – Znalazłam się w grupie młodzieżowej, którą opiekował się ksiądz. Oprócz modlitw, ciekawych wykładów, np. o opętaniach, oraz indywidualnych rozważań było sporo wolnego czasu wypełnionego rożnego rodzaju grami, zabawami. Urządzono nam fajną dyskotekę. Jestem bardzo zadowolona, bo było ekstra. I jestem pewna, że chciałabym pojechać tam także w kolejnych latach. W tym roku dzieci były również na obozie harcerskim w Lesku, wędrownym w Beskidach i koło Chełma z Caritas Wojska Polskiego z Warszawy. – Wyjechałam do Leska. Zwiedzaliśmy takie duże ruiny starego klasztoru w Zagorzu. Bardzo mi się tam podobało, bo były ładne widoki – wspomina troszkę nieśmiało Sara. Dwóch Grzegorzów zaś mogło wypróbować swoje siły podczas wędrownego obozu. – Wyruszyliśmy z Beskidu Śląskiego, by dojść do Żywieckiego. Podobało się nam, chociaż było sporo chodzenia – wyjaśnia jeden z chłopców. – Dodaj, że również dźwigania – uzupełnia drugi uczestnik. – Cały bagaż musieliśmy nieść na plecach, jakieś 40, może nawet 50 kg.

Czworo z nich wzięło nawet udział w pielgrzymce do Częstochowy, w tym Kornel, który poszedł, by doświadczyć wspólnych przeżyć z innymi pątnikami. – Było trochę dobrze, trochę źle – podsumowuje swoje pielgrzymowanie. – Najbardziej dokuczały mi bąble i deszcz, ale dotrwałem do końca. Z entuzjazmem o udziale w pielgrzymce mówi natomiast jego koleżanka. – Chociaż miałam dwa spore bąble, to w ogóle ich nie czułam – mówi sympatyczna brunetka. – Byłam w grupie Wincentego, która według mnie okazała się super. W przyszłym roku też chcę koniecznie iść razem z nią. Czasami, dzięki hojności sponsorów, zdarzają się także wyjazdy za granicę. Tak było w 2006 r. kiedy, dzięki zaradności s. Consolaty Majewskiej dzieci pojechały na pielgrzymkę do Rzymu, zwiedzając po drodze m.in. Wiedeń, Wenecję, Padwę, San Giovanni Rotundo i Monte Cassino. W Rzymie modliły się przy grobie Jana Pawła II i św. Wincentego Pallottiego. W tym roku zaś, w nagrodę za dobre  wyniki w nauce, cztery dziewczyny wyjeżdżają do Czarnogóry. W planie jest też tygodniowy wyjazd do Kałkowa. Ci, którzy zostają, mają do dyspozycji rowery, rolki, a zimą sanki i gruszki, na których zjeżdżają ze „Śnieżnej Góry” – niewielkiej górki opodal domu.

Trochę domu w domu

Wakacje to czas odpoczynku, większego luzu, na który pozwalają sobie wychowankowie, bo nie trzeba myśleć o szkole. – Wraz z rozpoczęciem roku szkolnego dla wielu z nich następuje bardzo ciężki okres – zauważa s. Irmina Butowska, pedagog w rudnickim domu dziecka. – Naukę, odrabianie lekcji traktują jak męczący i przykry obowiązek. Niestety najczęściej wynika to z nawyków nabytych w rodzinnym domu, gdzie dorośli nie dopilnowywali ich. Ale na szczęście są dzieci, które mogą poszczycić się naprawdę dobrymi ocenami na świadectwach. Zaniedbania wyniesione z domów dotyczą często niemal każdej powszedniej czynności. – Uczymy naszych wychowanków wszystkich umiejętności niezbędnych  do normalnego funkcjonowania  społeczeństwie – wyjaśnia s. Irmina. – Dla nas np. czymś oczywistym jest codzienna toaleta, pranie swoich ubrań; dla części tymczasem są to czynności zupełnie obce. Dlatego nasza praca zaczyna się od takich podstaw. Wychowankowie z niechęcią przyswajają sobie nowe zwyczaje. W domach nikt ich tego  nie nauczył, nikt nie dopilnował. Często brak szacunku do rzeczy wynika z prozaicznego powodu – jeśli otrzymywało się od kogoś ubranie, zabawki najczęściej już używane, to po co o nie dbać? Dzieci uczą się również innych domowych zajęć, w tym gotowania. Starsze dziewczyny same często proponują wypróbowanie przepisów na nowe specjały, które znajdują w czasopismach lub w Internecie. Takie wspólne gotowanie nie tylko daje im frajdę, ale dodatkowo zbliża.

Wychowawcy w ramach socjalizacji uczą również normalnego funkcjonowania w społeczności, na które składa się m.in. sposób komunikowania, odnoszenia się do siebie i z szacunkiem traktowania innej osoby. Dzieci w swoich domach jakże często były świadkami niewłaściwych sytuacji. Niejednokrotnie panowały w nich agresywny język, krzyki, padały wulgaryzmy. Nic dziwnego, że dzieci przyswajały sobie te negatywne wzorce. Dlatego wychowawcy starają się pokazywać, że można rozmawiać normalnym tonem, poprawnym językiem, bez stosowania „przerywników”, a wszelkie konflikty udaje się rozwiązać bez przemocy. – Nie robimy tego na siłę, bo efekt mógłby być  odwrotny do zamierzonego – mówi s. Irmina. – Tu trzeba tłumaczenia, tłumaczenia i ogromu cierpliwości oraz wiele serca, a także osobistego przykładu, bo to najlepsza nauka.

W dzieciach jest wiele buntu, żalu do świata i do Boga o los, jaki je spotkał. Mają pretensje, że Pan Bóg nie pomógł im oraz ich rodzicom. – To są bardzo delikatne kwestie, wymagające od nas wielkiego taktu i wyczucia. Wiele godzin rozmów, zwłaszcza tych prowadzonych wieczorami przynosi stopniowe efekty. Siostry nikogo nie zmuszają do wiary, cierpliwie czekają, aż czas buntu i negacji przejdzie. – Mówimy, że droga, którą im proponujemy, jest najlepszą z możliwych, ale wybór zawsze należy do nich – dodaje s. Irmina – ze wszystkimi tego konsekwencjami. Ogromną wdzięczność mają pracownicy domu dziecka dla ks. kan. Edwarda Franuszkiewicza, który w każdy czwartek odprawia Mszę św. w kaplicy domowej.

Ustawa o wspieraniu rodziny i systemie pieczy zastępczej nie przewiduje istnienia tak dużych domów dziecka jak rudnicki, gdzie obecnie przebywa 30 wychowanków. – Zgodnie z ustawą z 2012 r. powinno przebywać w placówce 14 dzieci i to tylko tych, które przekroczyły 10. rok życia – informuje s. Ewa Brandt.