Życie pomalowane

Ks. Roman Tomaszczuk; GN 43/2012 Świdnica

publikacja 04.11.2012 07:00

Codzienność tylko z pozoru jest szara i nużąca. Nie trzeba pieniędzy, żeby ją ożywić, potrzeba czegoś więcej.

Olena Surina prowadzi artystycznego bloga na lesurina.blogspot.com ks. Roman Tomaszczuk Olena Surina prowadzi artystycznego bloga na lesurina.blogspot.com

Komuna – zgrzebne czasy socrealizmu. Radość z byle czego: triumf zdobycia papieru toaletowego, meblościanki identycznej jak na całym osiedlu; buty relaks – hit sezonu i wczasy nad polskim morzem. Żałośnie, ale wtedy nikt tego nie widział, bo w braterskim bloku wschodnim wszędzie było podobnie, a gdzie było lepiej, nie wolno było wyjechać. Więc można tak było żyć. Aż do śmierci – w błogiej nieświadomości. Za wschodnią granicą było inaczej? Było gorzej. Tam Bóg naprawdę był zakazany, a komuniści byli szczerymi ideologami, a nie cwaniakami robiącymi karierę.

Otwarte oczy

Oboje, tak Igor, jak i Lena, w czasach przełomu stawali na progu dorosłego życia. Oboje utalentowani, pełni ideałów – wybrali szkoły artystyczne, żeby pokazywać światu, że jest piękny. Mimo wszystko. Niespokojne czasy upadku Związku Sowieckiego potraktowali jak jeszcze jedną przygodę życia.

Wtedy liczyła się dla nich bardziej paczka znajomych i najbliższa potańcówka, niż wielkie wskrzeszanie wolnej Ukrainy. – W szkole, do której poszedłem, myślałem najpierw o uczeniu się malarstwa, ale nauczyciel od rzeźby przekonał mnie, że w niej odnajdę się bardziej – wspomina Igor. A tysiąc kilometrów na wschód młoda, nieśmiała Lenka z dumą spełniała marzenia swego ojca i uczyła się przenoszenia serca i pamięci na płótno albo na papier spragniony akwareli czy ołówka.

Tysiąc kilometrów

Między zachodem a wschodem zionie przepaść. Bo zachód jest ostoją nacjonalizmu, a wschód jest prorosyjski. Tak przynajmniej każe myśleć stereotyp. – Kiedy na studiach we Lwowie poznałem Lenkę, ta na początku mówiła tylko po ukraińsku. Wiedziała, że rosyjski nie jest tu dobrze odbierany – wspomina Igor. – Ale potem, gdy coraz śmielej wtrącała rosyjski, na początku trochę mnie to irytowało, jednak miłość wyciszyła nerwy – uśmiecha się. – Ja, z Doniecka, odwiedziłam Lwów po raz pierwszy podczas szkolnej wycieczki – opowiada. – Miasto urzekło mnie od razu. Piękne, pełne harmonii i dostojeństwa. Więc kiedy szykowałam się na egzamin wstępny do Akademii Sztuk Pięknych, postanowiłam zrobić sobie jeszcze jedną wycieczkę. Nie wierzyłam, że się dostanę. Przecież jestem z Doniecka. Poza tym sama nie wiem, czy chciałam się dostać, bo to tyle kilometrów od domu. Ale gdy mnie przyjęli, zacisnęłam zęby i uwierzyłam, że to może mieć sens – wspomina.

Dusza odnaleziona

– Zepsuł nam się zamek w drzwiach do pokoju w akademiku. Trzeba było specjalnych narzędzi, żeby go naprawić. Na malarstwie nikt takich nie miał, ale ci z rzeźby mają takie skrzynki, a tam pełno tego, co potrzebowałyśmy – Lenka wraca do chwili spotkania z Igorem. – Dla nas te skrzynki to warsztat do twórczej pracy: instalacje, odlewy, szablony, stelaże potrzebują wiertarki, śrubokrętów, obcęgów czy kombinerek. Więc byłem taką akademikową złotą rączką – dopowiada Igor.

Miłość rodziła się powoli. Trzeba było przekonać nie tylko swoje serce do dziewczyny ze wschodu, ale ona musiała zjednać sobie także przyszłą teściową. Nie było to łatwe. Ostatecznie pomógł o. Antoni. Stary, cieszący się niezwykłym szacunkiem mnich bazyliański obrządku grekokatolickiego. Do odrodzonej Ukrainy przyjechał na fali powrotów duchownych w latach 90. ubiegłego wieku. Kościół greckokatolicki, jako ostoja tożsamości narodowej Ukraińców, był niszczony najpierw przez Stalina, a potem dobijany przez jego następców. Sam o. Antoni jeszcze przez kilka powojennych lat duszpasterzował w Żółkwi. Potem uciekł przed prześladowaniami do Argentyny, gdzie do dzisiaj żyje wielu Ukraińców.

– Na ojca trafiłem podczas spowiedzi – mówi Igor. – Potem przyprowadziłem do niego Lenkę. Miała 25 lat, gdy przyjmowała chrzest święty. Miała 25 lat, gdy jej świat otworzył się na kolory Ducha, na tęczę Bożego Przymierza, na blask Zmartwychwstania.

Może być Polska

Kiedy wzięli ślub, wiedzieli, że nie będzie łatwo, bo na Ukrainie wciąż było i niespokojnie, i biednie. – Ja jestem tchórzem, nie mam siły rozpychać się łokciami, nie umiem być bezwzględny, więc po dwóch latach pracy na uczelni trzeba było szukać innego sposobu na życie – wyznaje Igor. Mieszkali w akademiku, który musieli opuścić. Nie mieli gdzie się podziać, pracy nie było, pojawiły się problemy ze zdrowiem Lenki; lekarz ostrzegał, że nie wolno czekać z urodzeniem dziecka.

– Co my na to wszystko? – pyta retorycznie Igor. – Zamknęliśmy oczy i powalczyliśmy o swoje małżeństwo i rodzinę – odpowiada. Znajomi z Polski, spod Warszawy, gdzie Igor jako student jeździł podczas wakacji dorabiać w pracowni specjalizującej się w kopiach antycznych rzeźb z marmuru, dali mu adres do Świdnicy. Tu potrzebowali rzeźbiarza. Na miejscu Bóg im pobłogosławił przyjaciółmi, którzy znaleźli im mieszkanie i pomogli postawić pierwsze kroki w obcym kraju. – Gdyby nie oni… – Igor zawiesza głos. – Nigdy nie spłacimy długu wdzięczności, jaki wtedy wobec nich zaciągnęliśmy – kończy. Tutaj urodziła się najpierw Kasia, a potem Wiktor.

Pociągnięcia pędzlem

Żyją bardzo skromnie. Jednak świat Leny (Oleny Suriny), ten, który istnieje na jej płótnach, przekonuje o czymś zaskakującym: pełen barw, wydobywa ze zwyczajności życie ukryte głęboko pod powierzchnią zabieganej krzątaniny, zmartwień i pustego konta. Jakby wbrew nachalnej propagandzie konsumpcjonizmu Lena udowadnia, że codzienność bez zbytku, luksusu i „europejskiego poziomu” wcale nie musi być brzydka, odrzucająca i wstydliwa. Żelazko pozostawione na parapecie, widok z balkonu, kawałek ul. Okrężnej i maluch stojący pod blokiem – przetworzone przez artystkę nabierają znaczenia. Zapraszają do widzenia świata takim, jakim on może być dla każdego, kto przyłoży do niego inną miarę niż ta obowiązująca. Kto zaryzykuje zdystansowanie się od gonitwy za każdą „nowością”, „okazją”, „wyprzedażą” i „szansą”. Lena zaskakuje paletą barw: intensywne, wibrujące, kontrastowe, a jednak melancholijne i mistyczne kolory budują nastrój świata, w którym nie ma pośpiechu, nie ma szaleństwa, nie ma krzyku i walki – jest pokój. Zgoda na życie.

Dziecięce rysunki

Igor stał się rzemieślnikiem. Pracuje w warsztacie produkującym Liczyrzepy, Dziadki Mrozy czy Krasnale zdobiące niemieckie kominki. – Raz w roku przypominam sobie, że jestem artystą – zaznacza bez żalu. – Na 10 dni wyjeżdżam do Czech na rzeźbiarski plener. Wtedy nabieram oddechu, który musi mi wystarczyć na cały rok. Nie ma ambicji? Ma, ale najpierw jest mężem, który ma żonę, i ojcem, który ma dzieci. Kasia i Wiktor z zapałem rysują swoje obrazki. Czy dziwi, że są tak bardzo kolorowe i pełne rozmachu? Nie, jeśli zauważy się miłość. Miłość, której nie widać, ale którą się czuje. To ona daje polot, otwiera serce i wyobraźnię. Ojciec, który jest gotów poświęcić swoje artystyczne marzenia, byle tylko jego dzieci miały gdzie mieszkać, co jeść i za co rozwijać swoje talenty – to on jest światem nadającym sens i wprowadzającym ład w życiu. To on jest zdolny pomalować świat dziecka czułością i zaangażowaniem. To on może dać mu oparcie i pewność, że to, kim jest, ma o wiele głębsze znaczenie od tego, co posiada. I matka – ta, która nasącza codzienność pięknem i harmonią; która poprzez to, kim jest i poprzez to, co robi, głosi pochwałę tej miłości – i ludzkiej, i Bożej.