Dziecko to nie produkt

Marta Sudnik-Paluch; GN 49/2012 Katowice

publikacja 14.12.2012 07:00

Antoni, Jan i Teodor. Według lekarzy nie mieli szans, by się narodzić. Stało się inaczej, bo ich rodzice zaufali instruktorom naprotechnologii.

Dziecko to nie produkt Marta Sudnik-Paluch Marta, Teodor i Łukasz stworzyli szczęśliwą rodzinę dzięki naprotechnologii. Teraz chcą się starać o kolejne dziecko, również tą metodą

Marta Bober, kiedy mówi o swoim synku, rozpromienia się. Teodora jest wszędzie pełno, ma swoje zdanie i doskonale wie, czego chce. – Jesteśmy małżeństwem od 2006 roku. Na początku myśleliśmy przede wszystkim o stabilizacji. O pracy na umowę na czas nieokreślony. W 2009 r. zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak – mówi.

Mimo starań, nie udawało im się zajść w ciążę. Jak przyznają, jeden z największych dylematów wiązał się z pytaniem, czy mówić głośno o tym problemie. – Postanowiliśmy niczego nie ukrywać, by nie potęgować presji. Otwarte przyznanie się ucinało naciski i pytania ze strony rodziny i znajomych, ciekawych, kiedy będziemy mieć dziecko – przyznaje Marta Bober.

Nieprzekraczalne granice

Jak wynika z szacunków, problem niepłodności dotyka ok. 15–20 proc. małżeństw w Polsce. Wynika on z wielu czynników. Jednak – jak zauważa dr Elżbieta Kortyczko, pediatra, prezes oddziału śląskiego Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy Polskich – prym wiodą opóźniający się wiek kobiet zachodzących w ciążę oraz stosowanie hormonalnych środków antykoncepcyjnych. – Jeszcze kilkanaście lat temu podręczniki medycyny mówiły, że optymalny wiek do zajścia w ciążę to 21 lat. Obecnie średnia wieku pierwiastki, czyli pani rodzącej pierwsze dziecko, to 27–30 lat – mówi dr Kortyczko. Remedium na ten problem, lansowanym przez media, jest in vitro. Często pary zgłaszające się do poradni z prośbą o radę są przekonywane, że to jedyny ratunek i kierowane są do programu bez kompletu badań. – A kto chciałby być leczony bez postawienia prawidłowej diagnozy? – pyta retorycznie dr Daria Wesołowska, naprotechnolog. Niestety, w przypadku in vitro często emocje biorą górę. Trudno tutaj winić małżonków, których ból porównywany jest z bólem nowotworowym. Warto jednak podkreślić, że mają alternatywę. Leczenie, które nie wiąże się z moralnymi wątpliwościami.

– To nie jest jakaś „kościółkowa metoda”. Naprotechnologia ma za sobą poważne badania – podkreśla ks. dr hab. Antoni Bartoszek, kierownik Zakładu Nauk o Rodzinie na Wydziale Teologicznym UŚ. – Wbrew obiegowym opiniom, Kościół nie sprzeciwia się in vitro jedynie z powodu uśmiercania czy kriokonserwacji „nadprogramowych” zarodków. Owszem, to jest wykroczenie przeciwko piątemu przykazaniu. Ale należy w tym widzieć także efekt zanegowania pierwszego przykazania. In vitro nie szanuje podstawowej granicy pomiędzy stworzeniem a Stwórcą. Jest jeszcze aspekt najrzadziej podejmowany, czyli przekroczenia przykazania szóstego. In vitro rozbija małżeńską jedność. W podstawowy akt miłości ingerują osoby trzecie – zauważa ks. Bartoszek. Dodaje, że pragnienie dziecka nie może usprawiedliwać „produkowania” go. Tymczasem naprotechnologia umacnia więź pomiędzy małżonkami, traktując problem niepłodności jako ich wspólny. Motywuje do pracy we dwoje. I – wbrew obiegowym opiniom – pomaga nie tylko na problemy związane z kobiecą płodnością.

– Karta obserwacji modelu Creighton daje także dobre efekty, gdy mąż ma problem z jakością nasienia – przekonuje dr Wesołowska. Równie ważny jest fakt, że w przypadku napro obie strony czują się zaangażowane tak samo mocno w działanie, co scala związek. W przypadku in vitro bardzo często dochodzi do sytuacji, gdy mężczyzna czuje się odstawiony na boczny tor, a żona więcej czasu spędza z lekarzem. – Przez półtora roku terapii napro odwiedziliśmy przychodnię w Skoczowie co najmniej 50 razy. Ten okres był dla nas budujący, a nawet w jakiś sposób lubiany. Właśnie dzięki temu obowiązkowi mieliśmy dodatkowy czas dla siebie: na obiad, rozmowy i inne drobne przyjemności – wspomina Przemysław Gola, tata Jasia. Jak przyznaje Jacek Bosek, napro jest przyjazne dla mężczyzn jeszcze z innego powodu. – Mój bardzo ścisły umysł stwierdził, że coś w tym jest. To wszystko wydało mi się bardzo poukładane. Stwierdziliśmy, że nie mamy nic do stracenia – opisuje swoje pierwsze spotkanie z tą metodą.

Modlitwa i zaufanie

Wielu małżonków przyznaje, że do instruktorów napro trafili zdruzgotani diagnozą wydaną przez lekarzy. Są także pary, które wcześniej próbowały in vitro. – W naszym przypadku in vitro w ogóle nie wchodziło w rachubę. Pragnienie posiadania dziecka nie było tak silne, by zagłuszyć wyrzuty sumienia związane z „nadprogramowymi” zarodkami, które są efektem tej metody – mówi Łukasz Bober. Wiele daje także modlitwa i zaufanie Bogu – przekonują zgodnie wszystkie pary małżeńskie. – Bóg jest dawcą życia i tego trzeba się trzymać. Nie dać sobie niczego wmówić, wbrew mediom, wszelkim opiniom – przekonuje Marta Bober. – Myślę, że to przekonanie, że Teoś jest darem Boga, pomogło mi przetrwać, kiedy w pierwszych tygodniach zachorował na sepsę. Wiedziałam wtedy, że z tego wyjdziemy. Nie wiem, czy miałabym w sobie taką pewność, gdyby on urodził się dzięki in vitro. Choć z mężem od początku byli przekonani do napro, przyznają, że zdarzyły im się chwile zwątpienia. Także wtedy nieoceniona okazała się pomoc instruktora.

– To nieprawda, że naprotechnologia to staroświecka metoda. Już pierwsza sesja dostarczyła nam wiele wiedzy. Nawet takiej podstawowej, której powinniśmy się uczyć na lekcjach biologii w szkole. Lekarz naprotechnolog dr Adam Kuźnik był pierwszym, któremu potrafiliśmy całkowicie zaufać. On pokazał nam, że czas obserwacji nie jest czasem straconym, że nie ma sensu działać na chybił trafił. On też podkreślał, że wina nie leży po stronie męża czy żony. To małżeństwo razem ma problem z płodnością – mówi M. Bober. Napro to metoda nowa w Polsce – pierwsi instruktorzy zaczęli pracę miniej więcej cztery lata temu. Nadal jest ich niewielu. By propagować wiedzę na ten temat, studenci Wydziału Teologicznego UŚ zorganizowali konferencję popularnonaukową. Podczas niej wielu zainteresowanych pytało o powody słabego, w porówaniu do in vitro, rozpropagowania informacji i małej grupy lekarzy zorientowanych w temacie. – Nie chcemy, by była to metoda, na którą lekarze będą się decydować ze względów finansowych, będą ją traktować jako kolejne źródło dochodu. Ginekolog, który chce być instruktorem napro, musi zadeklarować, że nie przepisuje środków antykoncepcyjncych, nie będzie kierował na aborcję ani in vitro. I te obostrzenia zniechęcają wielu – zauważyła dr Wesołowska.