On ją zna

Barbara Gruszka-Zych

GN 01/2013 |

publikacja 03.01.2013 00:15

Nie spała 4 dni po tym, jak poszła do spowiedzi po 40 latach. Bała się, że gdy się obudzi, nie poczuje przy sobie Boga. Ale ksiądz jej powiedział: „On pani nie ucieknie”. Miał rację.

 Człowiek  w każdym momencie musi być przygotowany na przyjęcie łaski – mówi Maria Bieńkowska--Kopczyńska henryk przondziono Człowiek w każdym momencie musi być przygotowany na przyjęcie łaski – mówi Maria Bieńkowska--Kopczyńska

Czterdzieści lat nieobecności Boga zostało przekreślone w jednej sekundzie – mówi malarka Maria Bieńkowska-Kopczyńska. – 40 lat stało się sekundą, a sekunda zmieniła się w wieczność

Anioły w autokarze

W 2001 r. pojechała na pielgrzymkę do Włoch, żeby zobaczyć freski Giotta w Asyżu. Przez lata nie miała nic wspólnego z Kościołem. Na tę pielgrzymkę wzięła przewodnik turystyczny, nie modlitewnik. Wiara odeszła od niej, gdy zobaczyła, jak koledzy naśmiewają się z księdza opalającego się na łące. – Dziecinny powód – uśmiecha się jej mąż Maciej Kopczyński. Ale wtedy to było odarcie kapłana z sacrum. Kategorycznie ucinała rozmowy na temat Boga. Mroziła otoczenie. Synów Łukasza i Mateusza ochrzciła i posłała do Komunii, żeby nie mogli jej zarzucić, że nie dała im szansy. O ich wychowanie religijne dbała jej mama. Pamięta, jak starszy Łukasz ubierał brata i szli w niedzielę na Mszę, a ona z mężem zostawała w domu. Mimo próśb mamy nie wzięła ślubu kościelnego. Na pielgrzymkę wyciągnęła ją koleżanka, która w ostatnim momencie zrezygnowała. Maria też chciała odstąpić komuś tę wycieczkę, ale nikt nie miał w tym czasie wolnych terminów. Ostatecznie uznała, że jakoś to przetrzyma. A potem już zajęły się nią anioły. Kobieta, która przydzieliła jej miejsce w autokarze, była rycerką św. Michała Archanioła. Obok niej siedziały dwie czcicielki Michała Archanioła i małżeństwo o nazwisku Anioł. Podczas postoju w Rzymie na moście Anioła postanowiła wracać do Krakowa, ale uświadomiła sobie, że oddała przewodnikowi paszport. W kościele na Monte Cassino coś w niej drgnęło i zaczęła płakać. W San Giovanni Rotondo przez łzy szukała konfesjonału, ale nie znalazła księdza. Wyspowiadała się w Gargano. – Ojciec Pio odsyłał tam szczególne przypadki do sanktuarium Michała Archanioła – mówi. Z fasady każdego domu miasteczka witały ją figury aniołów. Ale ona nic nie widziała przez łzy. Płakała całą noc. – To był płacz nad całym życiem – wspomina. – Czemu tak cierpiętniczo przechodziłaś nawrócenie? – zastanawia się mąż.

Przyznaje, że sam nie przeżył takiego spektakularnego momentu dojścia do Boga. – Nadal jestem w drodze – dodaje. Ksiądz z innego autokaru zaprosił ją do siebie następnego dnia o 15.00, w godzinie Bożego Miłosierdzia. Wtedy nie wiedziała, że to szczególny czas. Gdy podeszła do konfesjonału, zrozumiała, że to nie będzie zwykła rozmowa. – To czas łaski, walka o moją duszę, myślałam, że sama sobie nie poradzę – pamięta. – Czułam, że niebo się nade mną otwiera. Zaczęłam przepraszać Boga, że odebrałam Go sobie, a Jemu siebie – dodaje. Po spowiedzi nadal nie mogła spać, ale była w dobrej kondycji fizycznej. – Wtedy zrozumiałam teksty o mistykach, którzy o chlebie i wodzie trwali przed Chrystusem. Jeśli Bóg chce, może sprawić wszystko – mówi z przekonaniem. Dopiero później dotarło do niej, że 29 września, dzień jej spowiedzi, był też dniem odpustu św. Michała Archanioła obchodzonego hucznie w Gargano.

Światło z kamienia

Wiedziała, jak wygląda życie bez Boga. – To stałe trwanie w lęku, przejmowanie się czymś pozornie ważnym – opowiada. – Brak perspektywy, bo wszystko wydaje się nieważne, jeśli po drugiej stronie nie ma nic. Dobrze się poruszałam w wymyślonym przez siebie świecie niewiary. Czułam, że łatwo byłoby do niego wrócić – dodaje. Dlatego po nawróceniu narzuciła sobie miesięczną ascezę. Chciała być jak najbliżej Boga. Codziennie chodziła na Mszę św., przestała malować, nie piła alkoholu. Z Gargano przywiozła ukruszone drobinki białego kamienia z cudownej groty rozdawane raz w roku, w dzień odpustu. – Rozłupują wtedy jeden kamień i dzielą między pątników – daje nam je w prezencie. Wśród skał, które emanowały wewnętrznym światłem, przebywała rok przed spowiedzią, w kamieniołomach obok Carrary. – Po tygodniu wachlarze kryształów przypomniały mi katedrę w Mediolanie. Okazało się, że to one zainspirowały artystę do jej powstania – wspomina. W swoim dzienniku artystycznym, który po nawróceniu zmienił się w zapiski duchowe, zanotowała wątpliwości co do tego, skąd bierze się to światło: z marmuru czy ze słońca? – Jak sobie dziś wyobrażam Boga? Jako światło – opowiada. Kiedy skończyła 35 lat, w tym samym pamiętniku zanotowała swój plan na życie. Dwa główne punkty to było malowanie jak najlepszych obrazów i podróże po świecie trasami różnych dzieł sztuki. Dodała konieczność zrobienia prawa jazdy, naukę jazdy na nartach i pływania. Wszystko udało się zrealizować. A rok 2001 szczególnie obfitował w sukcesy. Odchowała dzieci i mogła poświęcić się malowaniu. Miała wystawy w Norwegii, Szwajcarii, we Włoszech. – Wydawało mi się, że doszłam do granic swoich możliwości, że więcej nie mogę stworzyć – mówi. Zaczęły się sypać nagrody. – Co chciałam, to miałam – wspomina. – Nawet mnie to krępowało, że aż tyle dostaję. Kiedy wracałam do domu po tych „paryżach”, czułam pustkę. Wracałam z samochodem kwiatów, kładłam się na katafalku łóżka otoczonym kwiatami i czułam się samotna. To było gonienie za wiatrem. Widziałam, że życie sąsiadów zza płotu, którzy nigdy nie wyjeżdżali z Bolechowic, było lepsze niż moje. Kiedyś w tygodniu zaniosłam im upieczony przez siebie placek. „Placek to się piecze w niedzielę” – powiedziała sąsiadka. Pomyślałam, że nie ma we mnie świętości, że prowadzę byle jakie życie. Wszystko we mnie aż kipiało od dekoracji, świętowania na pokaz – opowiada. Planowała, żeby wszystko, co ważne, stało się w jej życiu przez sztukę. Pierwszy raz, po latach, przeszedł ją dreszcz, że Bóg jest, nie w kościele, ale w muzeum w Lukce, rok przed nawróceniem. Kiedy zobaczyła figurę Jezusa, poczuła, że to Ktoś, kto ją zna. – Człowiek w każdym momencie musi być przygotowany na przyjęcie łaski – jest pewna. Kawałki kamyków z groty w Gargano są dla nich jak relikwie. To miejsce, gdzie do wiary zbliżył się kilka lat później mąż Maciej. – Żona tak nagle nawróciła się, ja nigdy nie rzucałem wszystkiego na jedną szalę, choć też bym chciał – przyznaje. – Mimo wszystko jestem osobą racjonalną. Bóg jest dobry, nieogarniony, przenika świat. Nie da się Go materialnie, konkretnie namierzyć. Mówiąc o Nim, poruszamy się w obrębie wiary. Szczęśliwi ci, co ją mają.

Msze niewierzącego

Przez 5 lat po nawróceniu żony Maciej chodził z nią na Msze tylko dlatego, żeby uczestniczyć w tym, co dla niej tak ważne. Sam nie czuł Boga. – Od młodości z rzadka się o Kościół ocierałem – nie kryje. Po powrocie żony z Gargano przestali razem sypiać. Zdecydowała tak, kiedy uświadomiła sobie, że od 30 lat są w kontrakcie cywilnym. Nie chciała żyć w grzechu. Modliła się o nawrócenie Macieja, ale do niczego nie mogła go przymusić. Sama czuła, że w wierze niezbędne jej jest wsparcie innych – współpielgrzymów, spowiednika. – Stale trzeba poznawać Boga i pielęgnować relacje z Nim za pośrednictwem ludzi – mówi Maria. Ale wtedy nie śmiała niczego wymuszać na mężu. Po 5 latach białego małżeństwa pojechali razem na odpust do Gargano. Kiedy wrócili do Krakowa, Maciej powiedział do niej, że przydałaby mu się spowiedź. Potem wszystko zaczęło się toczyć, jakby było zaplanowane „z góry”. Dostali propozycję wyjazdu do Ziemi Świętej. Organizatorka powiedziała, że zadzwoni do Kany Galilejskiej, czy mogą tam wziąć ślub. Termin ustalono w wigilię święta Świętej Rodziny. W ciągu miesiąca musieli załatwić formalności. Znów wsparły ich anioły. Kiedy w Wałbrzychu szukali kościoła, gdzie Maciej został ochrzczony, okazało się, że jest pw. Aniołów Stróżów. Na ślubie w Kanie Galilejskiej ubrana była w krakowski gorset, a on w garnitur. – To było szczególne, podniosłe miejsce, ale sam ślub odbierałem jako ugruntowanie naszego już trwającego małżeństwa – mówi mąż. – Zaczęliśmy żyć spokojniej – dodaje żona. Zastanawia się, dlaczego tak późno dane jej było wrócić do Boga. – Kiedy miałam 14 lat i chodziłam do szkoły plastycznej w Kielcach, czułam samotność i chciałam uwierzyć w Boga. Ale nic się nie wydarzyło. Dlaczego? Musiałam przeżyć wszystkie trudne momenty, doznać dużo niezasłużonego cierpienia od ludzi. Przez wiele lat czułam się odrzucona, opuszczona przez ważne mi osoby. Koleżanka powiedziała mi kiedyś: „Mogłaś wtedy przeklinać Boga, ale wiedziałaś, że Go nie ma”. A On przy mnie był.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.