Sezon na buty

Roman Tomczak
; GN 3/2013 Legnica

publikacja 29.01.2013 07:00

Niby zwykły szewc. Niezwykłe jest tylko to, że w ciągu 20 lat sam zreperował i przekazał za darmo potrzebującym 600 par butów.

Sezon na buty Roman Tomczak


Naprawia buty prawie codziennie. Często są gotowe już na drugi dzień, wiadomo – fachowiec. Ludzie przychodzą, sprawdzają, płacą i zadowoleni wychodzą. 
Są jednak i takie buty, po które właściciele nie przychodzą przez tydzień, dwa, przez pół roku. 
Z czasem szewc wrzuca je do wielkiego, kartonowego pudła na szczycie regału. Tam leżą do grudnia. – Tak sobie ustaliłem – mówi pan Henryk*, właściciel zakładu. – Jak się nikt nie zgłosi do sylwestra, to już nie oddaję – zastrzega. 
Za to w styczniu zgłaszają się po te buty różni ludzie – z parafialnej Caritas, z ośrodków pomocy społecznej, z domów dziecka. Co roku przychodzą i co roku dostają. Już się do tego przyzwyczaili. Razem z tymi kilkudziesięcioma parami doskonale naprawionego obuwia, pan Henryk ofiarowuje jeszcze swoją darmową pracę. – Ile kosztuje naprawa tylu butów? Czy ja wiem... Jakiś 1000 zł... – mówi, patrząc na stertę przygotowaną do odebrania w tym roku. 1000 zł razy dwadzieścia kilka ostatnich lat – tyle miałby w kieszeni, gdyby właściciele odebrali swoje obuwie. A tak wszystko trafia do tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na nowe buty. Ta sytuacja trochę przypomina sprawę sprzed kilku lat: piekarz z Legnicy rozdawał ubogim pieczywo, którego nie sprzedał. Kiedy informacja o darczyńcy dotarła do urzędu skarbowego, kazano piekarzowi zapłacić zaległy od kilku lat podatek od darowizny. Podatek zrujnował filantropa. Dziś dobroduszny piekarz nie ma piekarni, a potrzebujący – darmowego chleba. Pan Henryk wie, że z nim może być podobnie. Mimo to zapewnia, że z pomagania ubogim nie zrezygnuje.


Opera za trzy grosze


Na Dolny Śląsk przyjechał w połowie lat 70. XX wieku. Z fachem w ręku, i to fachem z najlepszego źródła. – Zawodu uczyłem się w Częstochowie, wtedy zagłębiu polskiego szewstwa. Zresztą – musiałem się go nauczyć. Pochodzę z wielodzietnej rodziny. Musiałem szybko zacząć zarabiać na siebie – wspomina. Po egzaminie mistrzowskim we Wrocławiu w jednym z dolnośląskich miasteczek na północy diecezji legnickiej objął zakład po poprzednim właścicielu. Szewców było wtedy po kilku w każdej miejscowości, a zapotrzebowanie na ich usługi było duże. Razem z warsztatem przejął część maszyn potrzebnych w pracy, resztę sam dokupił. 
Lat komuny nie wspomina źle. – Wie pan, mało kto pamięta, ale wtedy na rynku wewnętrznym, oficjalnym, było sporo butów od prywatnych rzemieślników. Natomiast sporo tych z zakładów państwowych, najczęściej słabej jakości, w większości szło na eksport. Znaczy – na wschód – dodaje. Kłopoty przyszły, kiedy z dotychczasowego lokalu musiał przenieść się gdzie indziej. Zaczęły się potyczki z administracją i urzędnikami o prawo do kolejnych pomieszczeń, problemy z pozwoleniem na budowę własnego warsztatu. W końcu sprawa znalazła swój epilog w sądzie. Wyrok – dwa złote kary dla niepokornego rzemieślnika.


Związek emerytów


– Biorę od niego obuwie, odkąd tutaj pracuję. Wszystko natychmiast zostaje rozdane – mówi szefowa związku emerytów. – Chyba ani ja, ani on nie wyobrażamy sobie, że tych butów dla naszych emerytów miałoby nie być. To taki uczciwy, wspaniały człowiek. Jak pan go spotka, niech mu pan powie, że go za to kocham.


Chcemy szewca w mieście


Tak przyszedł rok 1986. Pan Henryk poszedł wtedy do pracy w niedalekiej hucie. Po pierwsze po to, żeby móc spłacić kredyt zaciągnięty na budowę warsztatu szewskiego. Po drugie, żeby udowodnić sobie i urzędnikom, że jego życie nie musi zależeć wyłącznie od ich decyzji. Ale warsztat nadal prowadził. Niedługo potem skrupulatnie skontrolowali go urzędnicy skarbowi. Ta nerwówka trwała do 1990 r. – Wtedy żona powiedziała mi, że już dłużej tego nie wytrzyma. Że mam wybierać: albo ona, albo mam sobie znaleźć jedną pracę. Wybrałem szewstwo – wspomina. 
To nie był trudny wybór, bo – jak sam mówi – kocha to, co robi. Poza tym ludzie stanowczo domagali się szewca w mieście. W tym czasie w Polsce krzepł wolny rynek. Wraz z nią przyszły reformy Balcerowicza i... tanie buty z zagranicy. Szewcom zaczęło źle się powodzić. Ciekawe, że to właśnie wtedy pan Henryk wpadł na pomysł, co zrobić z butami, po które nikt się nie zgłosił.


Ośrodek pomocy społecznej


– Za każdym razem, kiedy myślę, ile nasz szewc robi dla potrzebujących, żałuję, że takich ludzi jest tak mało. Ciągle za mało – mówi kierownik ośrodka pomocy społecznej. – Sam wiem najlepiej, jak wielkie są potrzeby. Że najuboższych z roku na rok przybywa, a ich sytuacja się pogarsza. Dlatego z wdzięcznością przyjmujemy od pana Henryka taką formę pomocy. Nic innego mu nie możemy ofiarować. Mówił już panu, że nie dba o nagrody i zaszczyty? Cały on.


W imię zasad


– Buty ze sklepów nigdy nie były tak marnej jakości jak teraz – uważa pan Henryk. – Dlatego dzisiaj mam więcej pracy niż kiedyś – mówi. Ale szybko dodaje, że nie przez cały rok. – Szewc to zawód sezonowy. Od października do Bożego Narodzenia jest największy ruch w interesie. Później jeszcze tak do Bożego Ciała. A potem koniec. Można jechać na wakacje – zdradza sekrety zawodu. 
Buty, które ludzie znoszą mu do warsztatu, wymagają najczęściej jedynie drobnych napraw. Po takiej kuracji wykonanej rękami mistrza są bardziej wytrzymałe. Od tych napraw pan Henryk wolałby jednak od czasu do czasu zlecenie na prawdziwe buty na obstalunek. – Kiedyś, owszem, robiło się sporo butów na miarę. Dziś to już rzadkość – mówi i pokazuje wykonane przez siebie kozaczki, rozmiar na oko 36, skórzane, nie do odróżnienia od fabrycznych. – Teraz ludzie bardziej patrzą na to, żeby but ładnie wyglądał, niż żeby był solidny. I szybko przynoszą te ładne do mnie, do naprawy – mówi. 
Czasami jest to ich ostatni kontakt z taką parą obuwia. Dlatego pudło na regale nigdy nie jest puste. Po Bożym Narodzeniu z kartonu po telewizorze wystaje pokaźna górka. Po nowym roku właściciel nie ma już żadnych szans, żeby wyjąć z niego zapomniane buty. – Nie oddaję i już! Takie tu ustaliłem zasady. Mówię każdemu, że tak będzie, jak się nie zgłosi w terminie – szewc twardo obstaje przy swoim. W tej grze twardych reguł z nonszalanckim roztargnieniem jest jakiś ukryty sens. Coś z walki o to, żeby w styczniu emeryci i dzieci z domu dziecka nie odeszli z zakładu z kwitkiem. W końcu tyle lat przyzwyczajał ich pan Henryk do swojej solidności.


Parafialna Caritas


– Dopiero niedawno dowiedzieliśmy się, że pan Henryk udziela takiej pomocy. Uważam, że nie da się przecenić takiego gestu – mówi przedstawicielka parafialnego Caritas. – Wie pan, teraz ludzie w potrzebie nie grymaszą. Biorą wszystko, bo potrzebują właściwie wszystkiego. Zwłaszcza jak przyjdzie powódź czy pożar. Tacy ludzie jak pan Henryk są bezcenni.


Magistry i rzemieślnicy


Dlaczego ludzie nie odbierają swoich butów z naprawy? Pan Henryk wzrusza ramionami. – Chorują, umierają... Albo machają ręką na to, co jeszcze niedawno było dla nich przedmiotem pożądania, a teraz właśnie urwał się obcas. Kupią sobie drugie, tak samo tanie i niesolidne. Nie wiem zresztą, dlaczego. W życiu różnie bywa – ucina filozoficznie. Ale są i tacy, którzy nie przychodzą w terminie po buty, żeby na tym zarobić. – Kiedyś klient zażądał ode mnie pieniędzy za trzy pary drogich butów, które zostawił do naprawy. Wiedział, że po terminie zabierają je ode mnie potrzebujący i myślał, że się przestraszę i dostanie forsę. Specjalnie, bo butów już nie chciał. A traf chciał, że ja miałem je jeszcze u siebie. No to mu je cyk! – przed nos. I nie wziął tych swoich butów. Obraził się i poszedł. 
Pan Henryk jest emerytem. Umie z dystansu swojego życiowego doświadczenia przyglądać się światu. Także fachowi, któremu poświęcił życie. Mówi, że dawny szacunek do szewstwa może jeszcze wrócić. – Kiedyś rodzice nie pozwalali dzieciom nawet myśleć o tym zawodzie, jakby to była hańba. Wszyscy chcieli mieć w domu magistrów i inżynierów. Tylko że te magistry chodzą teraz bez pracy, a coraz więcej młodych chce mieć konkretny zawód. – Ale trzeba pamiętać, że szewc to nie tylko ten, co klnie. To przede wszystkim taki, co ma własne zdanie. Ja taki zawsze byłem.


Kwit dla samoobrony


Od piekarza z Legnicy zasądzono zapłatę kilkusettysięcznego podatku od chleba rozdanego bezpłatnie biednym. Pan Henryk wie, że i do niego może przyczepić się fiskus, a może nawet sąd. Ale się nie boi. – W razie czego, kwit na swoją obronę jakiś znajdę – zapewnia. – To raczej sąd powinien bać się tych, których pozbawiłby corocznej dostawy butów.
•
Na prośbę bohatera tego tekstu, pana Henryka, jego imię 
oraz wszelkie szczegóły dotyczące miejsca pracy i zamieszkania 
zostały zmienione.