Na krańcach świata

Karol Białkowski; GN 28/2013 Wrocław

publikacja 29.07.2013 07:00

Małżeństwo z Wrocławia - Agnieszka i Mateusz Waligórowie - na rowerze przemierzyli tysiące kilometrów. Wrócili z jednej wyprawy w Ameryce Południowej, by przygotować się do realizacji wręcz karkołomnego wyzwania - przemierzenia trzech australijskich pustyń.

 Podczas swojej wyprawy Agnieszka i Mateusz zdobywali również szczyty. Jednym z nich była najwyższa góra Ameryki Południowej – Aconcagua Zdjęcia Agnieszka i Mateusz Waligórowie /GN Podczas swojej wyprawy Agnieszka i Mateusz zdobywali również szczyty. Jednym z nich była najwyższa góra Ameryki Południowej – Aconcagua

W Ameryce Południowej spędzili 19 miesięcy. Przejechali na rowerach 14 tys. km od Ziemi Ognistej, wzdłuż Andów, aż po Morze Karaibskie. Po powrocie do Polski rozpoczęli przygotowania do kolejnego wyjazdu. Od połowy czerwca, bez żadnego wsparcia z zewnątrz, przemierzają na rowerach trzy australijskie pustynie. Do tej pory dokonała tego zaledwie jedna osoba… z Polski.

Z pasją w drogę

– Poznaliśmy się na kursie dla przewodników górskich, a po ślubie zostaliśmy podróżnikami rowerowymi pełną gębą – mówi Agnieszka. Na pierwszą dużą wyprawę wybrali się na Kubę. – Nie  miałem pojęcia o rowerach, nawet o tym, że nie można zamienić koła przedniego z tylnym. Uważałem, że dopóki mój pojazd jedzie, wszystko jest w porządku – wspomina z uśmiechem Mateusz. Młode małżeństwo postanowiło objechać wyspę dookoła. – Mój rower ostatniego dnia doturlał się do celu ostatkiem sił, ale się udało – dodaje Mateusz. Po powrocie do Polski i podjęciu decyzji o kolejnej wyprawie zatrudnił się w sklepie rowerowym, by poznać wszelkie tajniki serwisowania sprzętu. Do Ameryki Południowej Agnieszka i Mateusz wyjechali w sierpniu 2011. – Samolot do Buenos Aires mieliśmy dokładnie w pierwszą rocznicę naszego ślubu.

To nie było zaplanowane – wspominają. Jak zaznaczają, podczas swojej wyprawy starali się łączyć swoje dwie największe pasje: jazdę na rowerze i wspinaczkę górską. – Nie jest to łatwe. Trzeba wozić ze sobą wszystkie niezbędne rzeczy, m.in. buty i ciepłe ubrania. To wszystko waży i zajmuje mnóstwo miejsca – tłumaczy Mateusz. Plany udało im się jednak zrealizować. Między kilometrami w siodełku zdobyli dwa 6-tysięczniki i kilka 5-tysięczników. Oczywiście podróżnicy starali się chłonąć wszystko, co widzieli. Agnieszka podkreśla, że niesamowite wrażenie zrobiła na nich przyroda. – Są miejsca, które przyprawiają o dreszcze. Można się poczuć, jakby brało się udział w programie przyrodniczym, który zwykle ogląda się w telewizji – mówi z zachwytem. Przemierzając kontynent z południa na północ, widzieli zmieniającą się roślinność oraz formy geologiczne. – Andy ciągną się przez kilka tysięcy kilometrów. Na tej przestrzeni cały czas się zmieniają – dodaje Mateusz. Przyznaje, że urzekła go Patagonia. – To łąka, która swym ogromem może jednocześnie zachwycić i przerazić. Nigdy się nie spotkałem z sytuacją, by jadąc na rowerze przez 100 km, nie spotkać po drodze żadnego domu – opowiada. Zwraca także uwagę, że sprawdziło się w ich przypadku porzekadło, iż im większe odludzie i niedostępne miejsce, tym bardziej życzliwi są napotkani ludzie. Agnieszka dodaje, że nie jest łatwo nawiązać z nimi kontakt, ale za to zawsze można liczyć na ich dobrą radę i pomoc.

Polskie ślady

Podczas wyprawy państwo Waligórowie mieli okazję zetknąć się również z akcentami polskimi. – Było to dla nas zaskoczenie. Nie wiedzieliśmy, że w latach 70. ubiegłego wieku wielu Latynosów przyjeżdżało na studia do Krakowa, Warszawy czy Wrocławia. I my takich ludzi przypadkowo spotykaliśmy – opowiada Mateusz. Jak do tego dochodziło? Jeden z rowerów, którymi jechali podróżnicy, był zaopatrzony w przyczepkę z chorągiewkami: z flagą Polski i kraju, przez który aktualnie przejeżdżali. – Ludzie nas po tym poznawali – dodaje. W związku z tym dochodziło do niezwykle niespodziewanych sytuacji. – Jechaliśmy przez Ekwador. Totalna pustka; pole. Nagle grzebiący w ziemi mężczyzna krzyczy za nami: „Polska, Polska”. Podjechaliśmy do niego, a on do nas powiedział łamaną polszczyzną: „W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie” – wspomina. Okazało się, że napotkany miejscowy, o imieniu Ruben, ma ciotkę pochodzącą z Polski.

– Przyjechała do Ameryki Południowej z wujkiem mężczyzny, który po studiach w naszym kraju zabrał swoją wybrankę do Guayaquil, gdzie osiedli na stałe. Kobieta uczyła dzieci z rodziny polskich powiedzonek i on to zapamiętał. Problem w tym, że nie wiedział, co te słowa oznaczają i używał ich totalnie bez sensu – dodaje Agnieszka. Rowerzyści zostali zaproszeni przez Rubena do domu i mogli telefonicznie porozmawiać z jego ciotką. – Była bardzo wzruszona ze względu na tak niespodziewaną możliwość rozmowy w ojczystym języku – opowiada. Innym przykładem, który przywołują podróżnicy, jest Cecilia, Peruwianka mieszkająca w Limie, która studiowała w Polsce i bardzo dobrze zna nasz język. – Po powrocie do swojej ojczyzny gościła kilka wypraw andyjskich i my również trafiliśmy do niej z polecenia. Byliśmy w stolicy Peru ponad miesiąc, czekając na różne przesyłki. Mieszkający tam Polacy przekazywali sobie nas z rąk do rąk i tak trafiliśmy również do niej – mówi Mateusz. Zaznacza, że obecnie wielu naszych młodych rodaków decyduje się na wyjazd do Ameryki Południowej, by tam zostać na stałe.

Sakramenty i numer telefonu

Podstawowym miejscem zakwaterowania podróżników był namiot. Agnieszka zwraca jednak uwagę, że korzystali z każdej możliwości noclegu w lepszych warunkach. – Często przyjmowali nas ludzie, których spotykaliśmy po drodze, korzystaliśmy również z forum Couchsurfing (strona internetowa, na której można znaleźć użytkowników oferujących nocleg we własnym domu czy mieszkaniu – przyp. K.B.) – tłumaczy. Dużym wsparciem dla młodego małżeństwa były również miejscowe parafie i polscy misjonarze. – Jeszcze przed wyjazdem do Buenos Aires napisaliśmy maila do o. Jerzego Twaroga, bernardyna z Polskiej Misji Katolickiej. Spotkaliśmy się z wielką życzliwością. Odebrał nas z lotniska i okazał się dobrym doradcą – mówi Mateusz. Początkowe plany podróżników były ukierunkowane na Patagonię, jednak misjonarz zaproponował, by w pierwszej kolejności udali się na północ, do prowincji Misiones, gdzie mieszkają potomkowie polskich emigrantów i posługuje polski ksiądz, który miał im pokazać m.in. wodospady Iguazu.

Od rektora misji rowerzyści dostali też spis polskich duchownych pracujących w Argentynie, którzy mogli służyć pomocą podczas wyprawy. – W kilku przypadkach udało nam się z tych kontaktów skorzystać – dodaje. Przyznaje jednocześnie, że to były jedyne okazje do tego, by mogli przystąpić do sakramentu pokuty. – Nie mówiliśmy tak dobrze po hiszpańsku, by móc się wyspowiadać. Dzięki polskim księżom mieliśmy taką szansę – tłumaczy. Miejscowa ludność zwracała zwykle uwagę na przybyszów i zakładała, że nie mówią po hiszpańsku. – W jednej z mniejszych parafii przystępowaliśmy do Komunii. Wszyscy wierni słyszeli „Cuerpo de Cristo” (Ciało Chrystusa), a do nas kapłan zwrócił się po angielsku – wspomina Mateusz. Innym razem, gdy podróżnicy weszli do kościoła w La Paz, ktoś miejscowy ostrzegł ich groźnie, by nie robili zdjęć. Nie wziął pod uwagę, że mogli przyjść na Mszę św. – Inną historię opowiadał nam młody werbista, padre Mariusz. U niego w parafii podczas Eucharystii Pismo Święte czytają świeccy. Jeden z nich rozpoczął: „Czytanie z Księgi proroka Izajasza...” po czym odwrócił się i zapytał szeptem: „Padre, numery telefonów też mam czytać?”. Chodziło mu o „współrzędne” tekstu biblijnego (sigla – przyp. K.B.) – mówi ze śmiechem.

Sami ze sobą

Nasze plany w Ameryce Południowej kończyły się w Kolumbii i nie bardzo wiedzieliśmy, co chcemy robić dalej. Mieliśmy plan przemieszczenia się do Australii, ale nie było to realne ze względu na ograniczenia czasowe i finansowe – mówi Agnieszka. W międzyczasie Mateusz natrafił na informacje o międzynarodowym programie grantowym International Polartec Challenge, którego nagrodą było dofinansowanie wyprawy na Antypody. Podróżnicy zostali pierwszymi laureatami z Polski w 20-letniej historii tego konkursu.

– Zdecydowaliśmy się wrócić do kraju, by dobrze zaplanować naszą kolejną podróż. Taki wymóg stawiają przed nami organizatorzy programu – mówi Agnieszka. Przed rowerzystami stoi bowiem konkretne zadanie. Do przebycia jest w sumie 2 tys. km szlakiem wiodącym przez trzy pustynie w Australii Zachodniej. – Założeniem jest przejechanie tego odcinka bez wsparcia z zewnątrz. Na trasie musimy być samowystarczalni – tłumaczy Mateusz. Do tej pory, jako jedyny na świecie, bez wsparcia samochodów terenowych, dokonał tego Polak, Jakub Postrzygacz w 2005 r. – Szlak nosi nazwę Canning Stock Route i został wytyczono ok. 100 lat temu do przepędzania bydła z jednego krańca kontynentu na drugi. Szybko zaniechano tego pomysłu, bo większość bydła ze względu na ciężkie warunki zdechła – mówi Mateusz. Agnieszka natomiast dodaje, że poza celem sportowym przyświeca im jeszcze cel etnograficzny – kontakt z miejscową ludnością aborygeńską. – Współpracujemy z wrocławskim festiwalem „Brave”, więc mamy nadzieję, że z tej naszej wyprawy coś się jeszcze urodzi – dodaje Agnieszka. Ostatnie doniesienia z wyprawy młodych podróżników nie są jednak optymistyczne. Ogromne opady deszczu zamieniły szlak w drogę błotną i uniemożliwiły im dalszą jazdę. Agnieszka i Mateusz postanowili zawrócić.

Wirtualna podróż

Zachęcamy do odwiedzenia strony internetowej podróżników: www.nakrancach.pl, gdzie można poczytać więcej o ich południowo-amerykańskich przygodach.

TAGI: