Mówił na mnie "Budka"

Jan Hlebowicz; GN 32/2013 Gdańsk

publikacja 14.08.2013 07:00

Jej ojca rozstrzelali w Stutthofie. Narzeczony zginął w Powstaniu Warszawskim. Mimo to wyszła za mąż za Niemca, a całe swoje życie poświęciła polsko-niemieckiemu dialogowi.

 – Dieter Schenk to świetny facet. Dzięki niemu i jego książce na stare lata dostałam wiatru w żagle – mówi pani Budzimira Jan Hlebowicz /GN – Dieter Schenk to świetny facet. Dzięki niemu i jego książce na stare lata dostałam wiatru w żagle – mówi pani Budzimira

Budzimira Wojtalewicz-Winke urodziła się w 1924 r. w Wolnym Mieście Gdańsku w rodzinie polskich patriotów. Jej ojciec Feliks Muzyk był głównym prokurentem w filii brytyjskiego banku, z zamiłowania dyrygentem, ale przede wszystkim znanym w mieście działaczem polonijnym. Należał m.in. do tajnego ruchu antynazistowskiego o nazwie „Polski Związek Zachodni”. Mama Bolesława przez lata śpiewała w słynnym polskim chórze „Lutnia”.

– Chociaż tatuś był niezwykle wymagający, moje dzieciństwo było beztroskie – przyznaje po latach pani Budzimira. – Pamiętam, jak razem z niemieckimi i żydowskimi koleżankami bawiłyśmy się na podwórku od rana do wieczora. Wszystko zmieniło się w 1933 r., kiedy władzę w Gdańsku przejęli panowie spod znaku hakenkreuza...

Polskie świnie

Koledzy, z którymi jeszcze niedawno witała się na ulicy, masowo zaczęli wstępować do Hitlerjugend. – Ja z kolei zapisałam się do polskiego harcerstwa. Z dumą nosiłam swój mundur. Niemcy często wołali za mną i moimi koleżankami „Polnische Schweine”, czyli polskie świnie. Pluli w naszą stronę, a nawet rzucali kamieniami. Niebezpiecznie było samemu chodzić po mieście – opowiada. – Staraliśmy się nie odpowiadać na te zaczepki, ale też nie siedzieliśmy z założonymi rękami – dodaje. Budzimira na powielaczu ojca przygotowywała ulotki „Gdańsk był, jest i będzie polski”, które razem z innymi harcerzami naklejała na murach.

Kiedy wybuchła wojna, miała 15 lat. Feliksa Muzyka Niemcy aresztowali już 1 września. – Tatuś zdążył jeszcze do mnie zadzwonić. Poprosił, żebym pomagała mamie i opiekowała się moimi trzema młodszymi siostrami. Wtedy definitywnie zakończyło się moje dzieciństwo – mówi. Na Boże Narodzenie razem z całą rodziną odwiedziła ojca w obozie pracy. – Wszyscy przeszliśmy obok starszego, wychudzonego mężczyzny z brodą, który siedział na taborecie i szył. W pewnym momencie usłyszeliśmy głos: „dzieci nie poznałyście mnie?”. To było jej ostatnie spotkanie z ojcem. W styczniu 1940 r. otrzymali kartkę. Feliks Muzyk pisał, że wraca do domu. Musiał tylko pojechać do Stutthofu po zwolnienie. Został rozstrzelany 22 marca w Wielki Piątek.

Tego dnia Budzmira odebrała telefon. – Dzwoniła jakaś Niemka. Poprosiła, bym przekazała mamie, że jej mąż nie żyje. Jednak wiadomość o zamordowaniu taty potwierdziła się dopiero pod koniec wojny.

Morowa panna

Razem z mamą i siostrami została wysiedlona z Gdańska. – Wsadzili nas w bydlęce wagony i przetransportowali do Generalnej Guberni – opowiada. Ostatecznie trafiły do Warszawy, gdzie zaopiekowała się nimi Jadwiga Milewska, dawna znajoma z Gdańska. Budzimira, pamiętając słowa ojca, pomagała w domu i jednocześnie kontynuowała naukę na tajnych kompletach. Syn pani Jadwigi, Tadeusz, wprowadził ją do Szarych Szeregów. Przyjęła pseudonim „Budka”. – Dlaczego taki? Bo tak mówił do mnie Tadeusz, moja pierwsza wielka miłość – uśmiecha się.

– Był wyjątkowym, bardzo dobrym człowiekiem. Mamusia, gdy bliżej go poznała, mówiła: „chociaż to przystojny i wspaniały chłopak, nadaje się bardziej na księdza niż męża”. Kiedy powtórzyłam to Tadeuszowi, śmiał się. Potem przytulił i zapewnił, że kocha mnie najmocniej na świecie. Studiował medycynę. Mówił, że jako lekarz też może robić wiele dobrego. Wspólnie zajmowali się kolportażem podziemnej prasy, zdobywaniem lekarstw i żywności, a nawet przewożeniem broni i amunicji. Należeli do słynnego plutonu „Alek” kompanii „Rudy” batalionu „Zośka”, w szeregach którego był także Krzysztof Kamil Baczyński. – Poznałam Krzysztofa w mieszkaniu u Tadeusza. Wtedy nie miałam pojęcia, że pisze i jest w tym taki dobry. Był po prostu znajomym – mówi pani Budzimira. Koledzy z jej oddziału, kiedy dowiedzieli się o wybuchu powstania, zaczęli wiwatować i prosić ją do tańca. „Budka” też się cieszyła, chociaż nie do końca, bo na jakiś czas musiała rozstać się z narzeczonym. Jesienią mieli wziąć ślub.

Po wojnie dowiedziała się, że Tadeusz zginął 5 sierpnia, dzień po swoich 24. urodzinach. Tego samego dnia, kilka godzin przed śmiercią, wziął udział w wyzwoleniu 348 Żydów z więzienia na ul. Gęsiej, tzw. Gęsiówki. Do dziś na stoliku w pokoju pani Budzimiry stoi jego zdjęcie. – To była piękna miłość.

Za Niemca?

Po wojnie wróciła do Gdańska. – Obok nas mieszkało jeszcze dużo Niemców. Często przychodzili do mamy i prosili o pomoc. Teraz to oni byli prześladowani przez nowe, komunistyczne władze. „Mamuś, daj spokój, dlaczego ty im tak pomagasz? Nie pamiętasz, co oni nam zrobili? Zabili Tadeusza, rozstrzelali tatusia...” – mówiłam. A mama odpowiadała, że w każdym kraju żyją dobrzy i źli ludzie, niezależnie od narodowości. Wówczas tego nie rozumiałam – przyznaje.

Życie jej nie rozpieszczało. W 1971 roku po długiej i wyniszczającej chorobie umarł jej pierwszy mąż. – Mocno to przeżyłam, cierpienie Edmunda kosztowało mnie wiele nerwów, sama podupadłam na zdrowiu. Ale walczyłam dalej – opowiada. W latach 80. zaangażowała się w działalność solidarnościową. Jako była członkini Szarych Szeregów i Armii Krajowej była silnie inwigilowana i prześladowana przez bezpiekę. Potrzebowała odpoczynku. W czasie pobytu w Niemczech poznała Herberta.

– Był spokojnym, dobrym i troskliwym mężczyzną. Przy nim czułam się bezpieczna – mówi. Wzięli ślub w 1986 roku. Pani Budzimira stale kursowała między niemieckim Atzelgift, w którym zamieszkała z Herbertem, a Gdańskiem. – Były osoby, które odwróciły się ode mnie. Jeden mój dobry znajomy, dziennikarz, powiedział z wyrzutem: „pochodzisz z patriotycznej rodziny, twój ojciec został zamordowany przez nazistów, a ty za Niemca wychodzisz?” – wspomina. – Nadal byłam polską patriotką, a dzięki Herbertowi moje serce znowu wypełniła radość.

Jak pogoniła Hitlera?

– Byłam już starszą panią, gdy w moim życiu pojawił się Dieter Schenk – opowiada. Znany niemiecki pisarz chciał napisać książkę o jej niezwykłych losach. – Na początku byłam sceptyczna. Młodzi Niemcy są materialistami, nie czytają książek, nie przejmą się tą historią – myślałam. W końcu się zgodziłam i nigdy tego nie żałowałam. Dzięki Dieterowi „dostałam śrubkę w pupkę” jak mawiała moja mama, czyli motywację do działania. Rozmawiali 5 dni, robili tylko przerwy na obiad. Powieść Schenka zatytułowana „Jak pogoniłam Hitlera” stała się bestsellerem i lekturą obowiązkową w wielu szkołach. Od tego momentu pani Budzimira wraz z mężem zaangażowała się w dialog polsko-niemiecki. Organizowała debaty, wymiany studenckie, sama także spotykała się z młodzieżą. – Kiedy opowiadałam o swoim życiu, zawsze panowała grobowa cisza. Młodzi Niemcy zadawali mnóstwo pytań. Byli zdziwieni, że tego, o czym im mówię, nie ma w niemieckich podręcznikach od historii – podkreśla.

Pani Budzimira współpracuje także z niemiecką organizacją Frischer Wind, która w 2005 roku zaprosiła grupę 50 studentów z Gdańska na Światowe Dni Młodzieży w Kolonii. Młodzi Polacy razem ze swoimi niemieckimi rówieśnikami postawili wtedy w Atzelgift krzyż pojednania, który stoi w miejscowości po dziś dzień.

Dwa lata temu wracała z mężem z Polski do domu. 3 minuty od Atzelgift ich samochód niespodziewanie skręcił i gwałtownie uderzył w drzewo. Herbert miał zawał. W ostatnim momencie, zamiast nacisnąć hamulec, wcisnął gaz. Zginął na miejscu. Pani Budzimira 4 miesiące przeleżała w śpiączce. Dzisiaj mówi z uśmiechem, że chce jej się żyć. Dla kogo? – Dla siostry, która przez 10 miesięcy nie opuszczała szpitala, trzymała mnie za rękę i modliła o moje zdrowie. I dla znajomych. Dzisiaj odwiedza mnie rodzina Tadeusza.