Małżeństwo przez wielkie M

GN 34/2013 Łowicz

publikacja 30.08.2013 06:20

O szklanych domach, modnych garsonkach i chorobie jako konsekwencji grzechów z Katarzyną Motyl rozmawia Monika Augustyniak.

Małżeństwo przez wielkie M Monika Augustyniak /GN Katarzyna Motyl nie ma wątpliwości, że Bóg zawsze się o nią troszczy

Monika Augustyniak: Wiem, że na patrona Waszego trzeciego dziecka wybraliście św. Jana Bosko. Jesteście mocno związani z parafią salezjańską. Zawsze tak było?

Katarzyna Motyl: Rzeczywiście, salezjanie są nam bardzo bliscy, nie tylko z powodu naszej wspólnoty, która jest w ich parafii, ale też dlatego, że odegrali ważną rolę w historii naszego nawrócenia.

To znaczy, że nie zawsze byliście rodziną wierzącą?

Nasze nawrócenie to proces. Jako nastolatkowie chodziliśmy do kościoła i na katechezę, ale dziś myślę, że to raczej ze względu na księdza, który sprawiał, że było po prostu fajnie. Gitara, spotkania, ale nic więcej. Szybko po ślubie pojawiły się dzieci, a ja zaczęłam spełniać swoje marzenie – karierę zawodową. Wyśniłam sobie szklane biurowce, panie w modnych garsonkach i cały ten wielki świat z filmów i reklam. I udało mi się. Dostałam pracę w dużej firmie, zarabiałam porządne pieniądze, obracałam się w kręgu znaczących ludzi. Dość szybko dochrapaliśmy się domu. Wtedy to było dla mnie coś. Nasi znajomi mieli takie same priorytety jak ja – pieniądze, kariera. Prowadziliśmy taką małą rywalizację – kto sobie kupi lepsze gadżety, kogo będzie stać na więcej.

Rozumiem, że przy nadmiarze gotówki i przy braku czasu dość szybko można zapomnieć o Bogu.

I tak się stało. Mąż nadal wierzył, prowadził dzieci do kościoła, starał się pozbierać naszą rodzinę do kupy. Ale ja byłam kobietą nowoczesną, która nie wierzy w jakieś zabobony. Miałam koszmarne poglądy i jawnie twierdziłam, że jestem ateistką. Jak teraz myślę o tym, co wyprawiałam, dziwię się Bogu, że miał do mnie tyle cierpliwości. Ale do czasu. Pracowałam po 12 godzin na dobę, codziennie dojeżdżałam do Warszawy, studiowałam zaocznie, więc zarywałam noce, nie było mnie weekendami. Nasze małżeństwo i moje relacje z dziećmi zaczęły się sypać. Z zewnątrz wszystko wyglądało pięknie – zdrowe, mądre dzieci, dom, dobra praca. Ale tak naprawdę wszystko się psuło. Aż w pewnym momencie mąż poważnie zachorował. Odwiozłam go do szpitala, gdzie zdiagnozowano chorobę przewlekłą i został tam na 4 miesiące. To było jak kubeł zimnej wody. Wtedy zdałam sobie sprawę, że wszystko, co mam, to, do czego dążyłam, cały ten wielki świat mogę oddać, byle tylko mąż wrócił do domu i był zdrowy.

Czy to był też moment, w którym zaczęła Pani wracać do Boga?

Nie. Byłam wściekła na Niego. Krzyczałam, tupałam, obraziłam się i gdybym Go spotkała, na pewno dałabym Mu w twarz. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego choroba dotknęła mojego wierzącego męża, a nie mnie – ateistkę. Mój mąż powiedział wtedy, że może potrzebna mi była jego choroba, żebym się ocknęła. Traktowałam to jako karę za moje grzechy. A mąż poprosił mnie, byśmy chodzili na Msze do kaplicy szpitalnej. Potem wstąpił do szpitalnej grupy modlitewnej. To był dla mnie trudny czas. Nie mogłam zrozumieć Gabriela. Byłam zazdrosna o Boga, o to, że więcej czasu poświęca Jemu niż mnie. Niemniej zgodziłam się chodzić na Msze i powoli zaczął się czas mojego nawrócenia. Choroba Gabriela miała wpływ na całą rodzinę. Codziennie po pracy jeździłam do szpitala. Resztkami sił obroniłam licencjat. Lekarze patrzyli na mnie jak na wariatkę i pytali, po co przyjeżdżam codziennie, skoro mężowi nic złego się nie dzieje. A ja po prostu nie mogłam go tam samego zostawić.

I co wtedy? Wróciła Pani do szklanych wieżowców, garsonek i pracy ponad siły?

Przez jakiś czas pracowałam jeszcze w dużej firmie, ale kiedy zaczęto mi wyliczać czas na siusiu, stwierdziłam, że mam dość. Zrobiłam sobie miesiąc wakacji i zaczęłam szukać nowej, spokojniejszej pracy. Nasz młodszy syn zaczął się przygotowywać do Komunii św., więc i ja zaczęłam bywać w kościele. Postanowiłam pójść do spowiedzi. Po 10 latach weszłam do konfesjonału i klęczałam tam przez całą Mszę św. Ksiądz mnie nieźle przemaglował. Do dziś pamiętam tę wielką ulgę, jaką czułam po uzyskaniu rozgrzeszenia. Za jakiś czas mąż wyczaił REO [Rekolekcje Ewangelizacyjne Odnowy – przyp. aut.]. Oczywiście, byłam sceptyczna, ale pomyślałam, że muszę go pilnować. (śmiech) I na spotkaniu o miłości Bożej ksiądz powiedział: „Choroba nie jest karą za grzechy, ale ich konsekwencją”. To zdanie było do mnie. Wciąż nie mogłam sobie przebaczyć tego, że mąż zachorował przez moją głupotę, że skutki choroby, nie tylko fizyczne, ale i psychiczne, będą się ciągnęły w naszej rodzinie już na zawsze. Ale od tego momentu Bóg zaczął uzdrawiać moje poczucie winy i pomógł mi przebaczyć sobie. Wtedy zaczęliśmy tak na dobre wracać do Boga i do siebie. Uporządkowaliśmy nasze życie. Po 12 latach małżeństwa uczyliśmy się wszystkiego od początku.

Wasz syn Janek jest wiele lat młodszy od rodzeństwa. Czy to prezent od Boga?

Zdecydowanie tak. Kiedy odeszłam z pracy i żyliśmy z jednej pensji, okazało się, że jestem w ciąży. I tak z dobrze sytuowanej rodziny staliśmy się nagle rodziną z problemami finansowymi. Wiedziałam, że nikt mnie nie zatrudni. Ale Bóg zawsze się o nas troszczył. Teraz nam się nie przelewa, ale nie brakuje nam jedzenia, mamy gdzie spać. Gdy było trudno, pomagała nam wspólnota, do której wstąpiliśmy po REO. Powierzyliśmy Jezusowi nasze życie ze wszystkim. Oddaliśmy Mu karierę, pieniądze, a On podarował nam najpiękniejszy prezent – dziecko. No i dostaliśmy radość życia w wierze, we wspólnocie i małżeństwo przez duże „M”.

A co ze znajomymi z wielkiego świata? Nadal utrzymujecie kontakt?

Kiedy Gabriel zachorował, ulotnili się dyplomatycznie. Teraz spotykamy się raz na jakiś czas. Niemal wszyscy są po rozwodzie. To dowód na to, że wielki świat, karierę i pieniądze trzeba okupić wysoką ceną, zazwyczaj rodziną. My uchodzimy w ich kręgu za dziwolągi. Ale jesteśmy szczęśliwi i wiem, że wygraliśmy wojnę o nas.