Józek z lewego fotela

Jan Głąbiński; GN 50/2013 Kraków

publikacja 30.12.2013 06:00

Kulę ziemską okrążył prawie 500 razy, ale będąc na emeryturze, wykonuje kolejne okrążenie. Iła i boeinga zamienił na małą „Natalię”.

 Kapitan Józef Wójtowicz przesiadł się z wielkich boeingów na małe samoloty Archiwum Józefa Wójtowicza Kapitan Józef Wójtowicz przesiadł się z wielkich boeingów na małe samoloty

Taką samą kupił też kolega lotnik z Limanowej. A trzeci egzemplarz ma jeszcze pilot z Bielska-Białej. – Kiedy wykonywałem ostatni rejs boeingiem 767, nie wyobrażałem sobie, że już nigdy nie usiądę za sterami. Ja przecież niemal całe życie spędzam na lataniu – uśmiecha się kapitan Józef Wójtowicz z Rabki. Pierwsze kroki w lotnictwie stawiał już w szkole średniej. Od tego czasu młody Józef stracił głowę dla awiacji. Sztuki latania na „Czapli” uczył się od mistrza świata Stanisława Józefczaka, który nad Tatrami latał szybowcem na wysokości ponad 11 tys. metrów.

MIG-owa frajda

– Ale największą frajdę ze wszystkich statków powietrznych sprawiło mi latanie MIG-15. Podczas zajęć praktycznych w szkole w Dęblinie wykonywaliśmy akrobacje tuż nad ziemią, w odległości 50 metrów – wspomina. Bywały i chwile grozy. Podczas jednego z lotów kabina radzieckiego samolotu rozhermetyzowała się i zamarzła. – Nie widziałem kompletnie nic, musiałem zdzierać paznokciami lód. Leciałem na sztuczny horyzont. Na szczęście kierownik obsługi naziemnej doradził mi, żebym uchylił nieco szybę w kabinie. I to pomogło! Wszystko zeszło – wspomina z ulgą.

Kiedy ukończył szkołę w Dęblinie, rozpoczął pracę w aeroklubie w Łososinie, potem w Nowym Targu. Zrobiło się o nim głośno, kiedy w zimie wylądował samolotem na Turbaczu, aby pomóc ofiarom wypadku śmigłowca, który spadł w okolicach tego gorczańskiego szczytu. Odwagę górala szybko zauważył szef Lotnictwa Ratunkowego w Warszawie. Niebawem stał się oczkiem w głowie ministrów, którzy też z nim latali. Powód? Bo nigdy przy okazji lotów nie prosił ich o załatwienie jakiejś sprawy rodzinnej, jak to robili koledzy po fachu.

Drugie urodziny

– Mieliśmy wystartować z Nowego Targu do Warszawy samolotem typu morava, ale pogoda bardzo się pogorszyła. Powiedziałem, że raczej start będzie niemożliwy. Ale minister orzekł, że musi być w sejmie. Dyżurny podpisywał zgodę na start trzęsącymi się rękami. Dopytywał mnie, czy na pewno sobie poradzę – wspomina kapitan. I nie pogoda spłatała figla podróżnym. Zawiodły silniki. Jeden był świeżo po remoncie, drugi tuż przed. – Lądowaliśmy na polach w okolicach Kielc. Kiedy wyszliśmy cało z samolotu, minister poklepał mnie po ramieniu, a potem co roku przysyłał kartkę urodzinową. Miał świadomość, że to były nasze drugie urodziny. Dowiedział się, że podobne lądowania na tym samolocie zakończyły się śmiercią wszystkich osób, które były na pokładzie – mówi pan Józef.

Ale nie wszystkie historie kończą się happy endem. – Lądowałem w Kroczewie, niedaleko obecnego lotniska w Modlinie, gdzie odbierałem wspólnie z zespołem ratowniczym małą dziewczynkę, której kombajn obciął obie nogi. Pamiętam przykryte wiaderko z formaliną, w której umieszczono obcięte części kończyn. Czynności na ziemi trwały bardzo krótko, natychmiast wznieśliśmy się do góry. Niestety, w specjalistycznym szpitalu stwierdzono już zaawansowaną martwicę – mówi z płaczem.

Loty z marynarzami

Zaraz jednak przytacza inną historię, tym razem ze szczęśliwym zakończeniem. W trudnych warunkach lądował śmigłowcem Mi-2 w szpitalu w Ostrołęce. Matka chorego chłopca całowała go po nogach, dziękując mu w ten sposób za ocalenie życia dziecka. Liczyła się każda sekunda. Chłopczyk musiał być natychmiast operowany w innym szpitalu, bo miał guza w czaszce. Na początku lat 70. XX w. pan Józef przeszedł specjalne kursy i został pilotem w barwach naszego narodowego przewoźnika. Szybko został kapitanem i – jak to się mówi w środowisku lotników – przeszedł na lewy fotel. Sterował samolotem An-24. Potem przesiadł się na tupolewy, ale dookoła świata latał już za sterami Iła-62.

– Zwiedziłem niemal wszystkie zakątki naszej planety. To były loty czarterowe, wszędzie tam, gdzie cumowały statki dawnego przedsiębiorstwa połowów dalekomorskich – wspomina kapitan. Kiedy do LOT wchodziła zupełnie nowa era statków powietrznych, czyli amerykańskich boeingów zwanych przez pilotów „benkami”, wcale się nimi nie zachłysnął. – Iłami latałem po całym świecie, a „benek” operował tylko do Chicago i Nowego Jorku – śmieje się kapitan. Jednak nadszedł taki moment, kiedy i on usiadł w kokpicie modelu 767.

– Myślałem, że odejdę na emeryturę, ale zmieniły się przepisy i wiek pozwalał mi jeszcze na latanie tym transatlantykiem. Na jego pokładzie gościłem wiele znanych postaci, m.in. Adama Małysza, Lecha Wałęsę, Jana Nowaka-Jeziorańskiego. A abp. Głódzia zaprosiłem nawet do kokpitu, gdzie rozmawialiśmy kilka godzin – wspomina kpt. Wójtowicz. Wszystkie znane osobistości zawsze prosił o autografy, które przechowuje w specjalnym zeszycie. Bywało i tak, że postój w danym kraju trwał aż tydzień, czasami nawet w okresie świątecznym.

Upał na Boże Narodzenie

– Pamiętam, kiedy poleciałem do Tajlandii. W Bangkoku wspólnie z żoną i córkami urządziliśmy sobie święta. Na jakimś krzaczku przypominającym naszą sosnę zawiesiliśmy miniozdoby choinkowe. Ale mieliśmy radości z Bożego Narodzenia przy temperaturze ponad 30 stopni! – wspomina pilot. Najbliższe święta spędzi w swoim domu w Rabce. I, jak zawsze, zjedzie się cała rodzina z wnukami na czele.

Mimo dziadkowych obowiązków, organizuje spotkania pod hasłem „Moto i Loto”. Podczas jednego z nich zabrał swoich kolegów na lot z Nowego Targu do Rabki. – Było chyba z 30 maszyn. Jak ja zawracałem nad uzdrowiskiem, to ostatni dopiero startował z Nowego Targu – wspomina i zapewnia, że jak tylko Bóg pozwoli, latać będzie jeszcze długo. – To nasz nieformalny powietrzny ambasador – mówi Ewa Przybyło, burmistrz Rabki. Zapewne usłyszymy o nim jeszcze wiele i jeszcze niejedno odznaczenie zostanie mu przyznane.

TAGI: