Napraw, nie wymieniaj

Urszula Rogólska
; GN 51-52 Bielsko-Biała

publikacja 06.01.2014 06:00

– Do Józefa Bóg przyszedł we śnie. A on się nie zastanawiał, czy to był sen, czy nie sen. Miał pewność. Był mężczyzną konkretnym – wstał i zrobił, co mu Pan polecił. Maryja pozwoliła mu być decyzyjnym w domu. I o to w małżeństwie chodzi!
– mówią Anita i Krzysztof.


Anita i Krzysztof Tyrybonowie z najstarszą córką Elą tuż przed świętami. Druga córka Iwona studiuje w Katowicach, a najmłodszy – 18-letni Janek – mieszka w internacie szkoły salezjańskiej w Oświęcimiu Urszula Rogólska /GN Anita i Krzysztof Tyrybonowie z najstarszą córką Elą tuż przed świętami. Druga córka Iwona studiuje w Katowicach, a najmłodszy – 18-letni Janek – mieszka w internacie szkoły salezjańskiej w Oświęcimiu

Kiedy usłyszałam hasło: „Nie mów do mnie: misiu, mów do mnie: tygrysie!” – wiedziałam, że to mój Krzysiek – opowiada Anita Tyrybon. – Na rekolekcjach dla małżeństw dostaliśmy takie zadanie, że dana para miała się rozpoznać po konkretnych rodzinnych hasłach. U nas ten tekst kabaretu „Potem” łapie każdy. Albo innym razem – usłyszałam w słuchawce: „Kochanie, to ja”. – Popatrzyłam z niedowierzaniem i pytam: „Maciek...?”. A kolega Krzyśka: „Eee, myślałem, że dasz się nabrać, że mąż dzwoni”. To ja mu, że mąż tak nigdy do mnie nie mówi... Nie ze mną takie numery. Bo my znamy się już dobrze.
 – Bo to jest moja Anusia, a nie żadne słoneczko czy kochanie. Nie Anita – bo „ani ta, ani tamta”, ale Ania – śmieje się Krzysztof.
 Mieszkają w Andrychowie. Są małżeństwem od 24 lat. Od 20 lat w Domowym Kościele. W tym roku zostali parą diecezjalną – małżonkami odpowiedzialnymi za całą wspólnotę oazy rodzin na Podbeskidziu.


To jest mój dom


– Myśmy się od początku znajomości bardzo ze sobą kłócili – Anita spogląda na Krzysztofa, a ten potakuje. – „Kto się czubi, ten się lubi” – wiadomo. A to, że ja mam ładniejsze kwiatki, a Krzysiu mówił, że on. Po czym się okazywało, że moja mama kupuje kwiatki u jego mamy. Krzysiek na zabawach tańczył z każdą dziewczyną, a mnie oczywiście zawsze dogadywał, że źle tańczę.
Poznali się w Grupie Apostolskiej przy kościele w parafii św. Macieja w Andrychowie w 1985 r. – To były fajne czasy dla młodych ludzi – wspomina Krzysztof. – Nie było za dużo atrakcji. To nie była wspólnota o konkretnej formacji duchowej – bardziej grupa towarzyska młodzieży, która już pracowała. Razem chcieliśmy być ze sobą, modlić się, wyjść w góry, wystawić jakąś sztukę w parafii.
Anita nie myślała o małżeństwie. Chciała wstąpić do sióstr serafitek.
– Jeździłam do sióstr do Krakowa – wspomina. – Pamiętam jeden list od siostry Efremy. Pozdrawiała mnie, pytała, czy się zastanowiłam. Nie czułam, żeby tam był mój dom... A przy Krzyśku czułam. Krzysztof oficjalnie zapytał, czy będę z nim chodzić.


Warto było


Niedługo potem Krzysiek poszedł do wojska. Dwa lata rozłąki. Ale Ania pisała listy – często dwa dziennie. 
– Oj, musiałem się „napompować” za te listy – Krzysztof jeszcze dziś narzeka, pocierając mięśnie ramion z bólem na twarzy. – Tak było wtedy w wojsku...
 – Ale on mi się do tego nie przyznał! Gdybym wiedziała, to tyle bym nie pisała!
 – Ale Anusia... Warto było – przybyło mi tężyzny fizycznej, a jak pięknie było czytać tyle listów od narzeczonej...
 Pobrali się 10 czerwca 1989 roku. – Już w wolnej Polsce, ale nam tamte wydarzenia jakoś nie utkwiły w pamięci. Tylko nasz ślub i... kupowanie mebli! Takie kalwaryjskie – ciężkie, z połyskiem. Koszmar! – śmieją się na samo wspomnienie. – Ale pani sprzedawczyni mówiła: bierzcie, bo następny zestaw będzie sto procent droższy.


– Jak sobie wyobrażaliśmy nasze małżeństwo? Że ja będę jak królewna, a Krzysiek będzie mi nadskakiwał – mówi Anita. – Ale tak nie wyszło. To jest dobry plan Pana Boga, że zaślepia przy zakochaniu. Bo gdyby człowiek wiedział, co go czeka, toby się nigdy nie pobrał – mówią pół żartem, pół serio. A właściwie to całkiem serio:
– Już na początku chcieliśmy się rozwieść – mówi Anita. – Gdyby wtedy było większe przyzwolenie na rozwody, to nie wiem, czy bym nie wróciła do rodziców.
 – Ania myślała, że ja myślę jak kobieta – wspomina Krzysztof. – A ja, że ona się wszystkiego domyśli – tego, co myślę, czego pragnę, bo to przecież oczywiste.


– Wprowadziliśmy się do teściów – mówi Ania. – Byłam wściekła, że ze wszystkim Krzysiek szedł najpierw do rodziców, a dopiero później do mnie. 
Krzysztof: – Na nasze szczęście jesteśmy z tego pokolenia, które uważa, że jak rzecz się zepsuła, to się ją naprawiało, a nie kupowało nową czy wymieniało na inny model. Wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak wielką moc ma sakrament małżeństwa. Zaręczyliśmy się w Kalwarii Zebrzydowskiej. A nasze narzeczeńskie obrączki zostawiliśmy koło ołtarza przy kaplicy... Drugiego Upadku. Maryja ochrania nas cały czas...


Czas walki
i narodziny


Pierwsze cztery lata były czasem walki. Niewiele się układało.
– Mój szef, Tadzio Woźniak, „molędził”, żebyśmy wstąpili do Domowego Kościoła – mówi Anita. – Krzysia kuzyn z żoną też już tam byli i „pech chciał”, że mnóstwo małżeństw z Grupy Apostolskiej przeszło właśnie do oazy rodzin.
Dołączyli do nich. I to były ich
prawdziwe „narodziny na nowo”.
– Zawsze mówię małżonkom, którzy mają zamiar wstąpić do jakiejkolwiek wspólnoty przy parafii, że oni nic nie stracą – podkreśla Krzysztof. – Bo nareszcie kobiety patrzą na małżeństwo ewangelicznie i wiedzą, jak powinno ono wyglądać, kim powinien być mąż. Bo zazwyczaj robią z nas pantoflarzy – za nas podejmują decyzje. A nam jest tak wygodnie. Bo po co ja mam się szarpać – siedzę w kącie i jak nie wyjdzie, to mam pole do popisu: „A nie mówiłem! Sama tak chciałaś!”.


– Wola Boża w naszym życiu to fakt, że stworzył nas kobietą albo mężczyzną – mówi Anita. – Jestem kobietą, żoną i matką. To jest naturalne. A dokoła mówią, że najważniejsza jest samorealizacja, spełnianie siebie. A wolą Boża jest moja płeć i konsekwencje tego faktu. To najlepszy Boży plan wobec każdego z nas.
 – Jako para diecezjalna widzimy tu dla nas duże pole do popisu – dodaje Krzysztof. – Pokazywać zadania męża i żony zgodne z wolą Bożą i cieszyć się z tych zadań. Bo to nie jest krzywda, którą nam Pan Bóg zrobił – On nam dał wszystkie predyspozycje, żeby być dobrym mężem, dobrą żoną.


Tyrybonowie przywołują słowa ks. Edwarda Stańka, który, jak mówią, „dużo namieszał” w ich życiu. – Zdumiewa nas, jak opisuje Maryję, która na pewno głęboko przeżyła poznanie z Panem Bogiem. To do Niej przyszedł anioł, a do Józefa we śnie przyszedł Bóg. A on się nie zastanawiał, czy to był sen, czy nie. Miał pewność. Był mężczyzną konkretnym – wstał i zrobił co mu polecono. Maryja pozwoliła mu być decyzyjnym w domu. I o to w małżeństwie chodzi!
 – Facet jest bodygardem, ochroniarzem, kiedy mu się na to pozwoli, i wtedy życie jest prostsze – mówi Anita. – U nas, kobiet, zawsze wygrywa serce. Nieraz mówię: „Patrz, Krzysiu, tu ludzie głodują, tam też, jak im pomóc?”, i serce mi pęka. A Krzysztof racjonalnie: „Całego świata nie zbawisz, a rozejrzyj się w otoczeniu, popatrz na sąsiada, który potrzebuje wsparcia”. Krzychu stawia mnie do pionu.
– Ania ma serce, i to bardzo mądre serce. Dlatego przy niej mogę być mężczyzną – dodaje Krzysztof.


To nie pojedziemy razem?


– Kiedy jest się świadomym swojej męskości i kobiecości, łatwiej też być rodzicem – podkreślają Tyrybonowie. Mają trójkę dzieci – 23-letnią Elę, 21-letnią Iwonę i 18-letniego Janka.
– Przekonujemy się, jak cenne są dzieci w rodzinie – mówią. – Pan Bóg daje nam przez nie poznać, jak bardzo nas kocha. Mają swoje pasje i chcą nimi służyć innym ludziom. Są otwarci na pomoc potrzebującym, niepełnosprawnym, dzieciom. Co roku jeżdżą z nami na dwutygodniowe rekolekcje – teraz jako diakonia wychowawcza. Kiedy raz mieliśmy nie jechać, powiedzieliśmy im, żeby sobie sami zaplanowali wakacje. A oni rozczarowani: „To nie pojedziemy razem...?”.


Czymś normalnym jest ich
 wspólna rodzinna modlitwa. Teraz głównie w weekendy, kiedy Iwonka i Janek wracają ze szkół w Katowicach i Oświęcimiu
 – Wśród zasad w Domowym Kościele mamy m.in. zachętę do modlitwy: osobistej, małżeńskiej i rodzinnej. Modlitwa małżeńska to piękne lekarstwo, żeby nad naszym gniewem nie zachodziło słońce. Sprawdziliśmy to na sobie nieraz. Kiedy nawet między nami jest coś nie tak, a razem mówimy: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”, to łzy same płyną i słowo „przepraszam” nie jest problemem.
„Dzieci, modlicie się z nami?” – to ich tradycyjne hasło na wieczór. I dzieci nigdy nie odmawiają. Zaczynają od Ewangelii na następny dzień. Z reguły czyta tata, albo – na jego prośbę – Janek. Potem dziesiątka Różańca w ramach 
Adopcji Życia Poczętego i modlitwa spontaniczna.


Budujemy na Słowie


Słowo Boże czytane wspólnie to u nich normalność. Każdy ma swój ulubiony fragment.
Anita: – Dla mnie to zdanie, że słowo Boże jest lampą dla moich stóp. Nie dla głowy, ale dla stóp. Nie musimy wszystkiego rozumieć, ale wierzyć, że to właśnie Bóg oświetla naszą drogę. Te stopy bardzo do mnie przemawiają – jak będę czytała słowo Boże, to nie zbłądzę.
Krzysztof: – We mnie pracuje mocno złota zasada z Kazania na Górze: „Co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie”. To niesamowite w tym roku pracy oazy, któremu towarzyszy hasło: „Narodzić się na nowo”.


Cztery lata temu para diecezjalna – Maria i Jan Plewowie – prosiła ich, żeby kandydowali do tej posługi na ich miejsce. – Nie widzieliśmy się w tej roli – opowiadają. – Ale to wspólnota odkrywa nasze charyzmaty, więc – skoro tak to widzą – nie ma problemu, będziemy kandydować. Pan Bóg to odroczył na cztery lata.
– Chcemy sobie razem z małżeństwami w naszym diecezjalnym Domowym Kościele przypominać tę złotą zasadę. Mamy wiedzę, mamy formację, ale chcemy zachęcać wszystkie nasze rodziny, by wiara napełniała też nasze serca. Musimy bardziej otworzyć się na Ducha Świętego, który działa przez innych ludzi. Naszemu duchowemu wzrostowi musi towarzyszyć takie realne spojrzenie na rzeczywistość, na potrzeby ludzi wokół nas... Wtedy narodzimy się na nowo tak naprawdę.

TAGI: