Efekt uboczny marzeń

Marta Sudnik-Paluch
; GN 3/2014 Gliwice

publikacja 28.01.2014 06:00

Na pierwsze spotkanie przychodzą z... lodołamaczem. 
– Takim sygnałem, że wszystko dobrze idzie, jest to, że lądujemy na dywanie. W przypadku dzieci każde spotkanie tak się kończy – śmieje się Sebastian Uzar.

Wolontariuszem Fundacji „Mam Marzenie” 
można być w każdym wieku – przekonują ci, którzy już się zaangażowali Marta Sudnik-Paluch /GN Wolontariuszem Fundacji „Mam Marzenie” 
można być w każdym wieku – przekonują ci, którzy już się zaangażowali

Rzeczy niemożliwe załatwiamy od ręki, na cuda trzeba trochę poczekać – to hasło spokojnie mogliby wykorzystywać wolontariusze Fundacji „Mam Marzenie”. Dowody – 80 spełnionych marzeń w 2013 roku w samym województwie śląskim.


Kim jest Miuosh?


Kiedy pytam Sebastiana Uzara o najbardziej wyjątkowe, wolontariusz nie ukrywa, że nie w tym mieści się piękno ich działalności. – Nie lubię odpowiadać na tak postawione pytanie. Dla nas każde marzenie się liczy i jest jedyne w swoim rodzaju. Nieważne, czy chodzi o laptop, czy o spotkanie z kimś znanym. Ono niesie ze sobą radość, i to jest dla nas najistotniejsze – tłumaczy członek Zarządu FMM.
Po chwili przyznaje jednak, że były marzenia, które zapadły mu w pamięć. – Choćby dlatego, że wymagały wielu przygotowań, np. logistycznych. Albo wysiłku w dotarciu do konkretnych osób – wspomina.

– To było np. spotkanie z Dodą i antyterrorystami albo Jackiem Hornerem. W najbliższym czasie nasza marzycielka spotka się z... Miłoszem. – Ale kto to? – pytam lekko zdezorientowana, myśląc, że Czesław Miłosz przecież już nie żyje. – Ten Jack Horner to chyba też nieznany – zupełnie obnażam się ze swoją ignorancją. – Nie przejmuj się – śmieje się Sebastian. – Miuosh to raper, a Horner to paleontolog, który pracował przy „Parku Jurajskim”. Ten ostatni specjalnie przyjechał do Polski, żeby zobaczyć się z naszym marzycielem. Dzięki spotkaniom z dziećmi my także wiele się uczymy. Jesteśmy na bieżąco z postaciami z bajek czy piosenkarzami – dodaje.
 

Kiedy rozmawiamy tylko o efektach ich działań, może wydawać się, że spełnianie marzeń to najprostsze i najciekawsze zajęcie na świecie. – Często słyszymy, że to superpraca. A tak naprawdę każdy z nas jest wolontariuszem. Nawet członkowie zarządu nie dostają żadnego wynagrodzenia, działamy po godzinach pracy czy nauki. To wymaga od nas wysiłku – przyznaje. Zwłaszcza kiedy trzeba pojechać z marzycielem albo spotkać się z potencjalnymi sponsorami. – Zwykle wykorzystujemy przysługujące nam urlopy. Na szczęście nie miałem dotąd sytuacji, że pracodawca był niechętny mojej działalności. Raczej spotykałem się z życzliwością i zainteresowaniem – mówi wolontariusz.


Senior potrzebny od zaraz


Niestety, chętnych do takiej aktywności ciągle brakuje. – Jestem wolontariuszem od 2008 roku. I zauważyłem, że teraz bardzo zmieniło się podejście do pomocy w fundacjach. Kiedyś to były osoby, które po prostu chciały działać. Teraz przychodzą studenci i młodzież, których celem jest przeprowadzenie jednej akcji i pójście dalej. Pomagają spełnić jedno marzenie i kontakt się urywa – mówi Sebastian.
– Brakuje trochę wytrwałości. Wiadomo, kiedy człowiek pierwszy raz trafia na oddział onkologiczny, zobaczy te łyse główki małych pacjentów, te przerażone oczy, jest przekonany, że zrobi wszystko, by ich uszczęśliwić – ocenia Majka Jankowska. – A potem przychodzą problemy – odmawia jeden czy drugi sponsor, kolejny w ogóle nie reaguje na prośby, i człowieka dopada zniechęcenie. Wtedy trzeba znaleźć w sobie upór, by te trudności pokonać – wyjaśnia.


Majka jest emerytowaną nauczycielką. Decyzję o wolontariacie podjęła z inspiracji córki. – Czułam, że chcę jeszcze coś robić, działać. Teraz wiem, że nic lepszego nie mogło mnie spotkać – zapewnia. Sebastian dodaje, że wolontariusz w wieku emerytalnym jest jak najbardziej na miejscu. – To są zwykle osoby, które mają dużo czasu i wiele kontaktów z czasów, gdy pracowały. Jest im łatwiej np. pozyskiwać sponsorów – zauważa. – Przydaje mi się moje doświadczenie nauczycielskie. Wiem, jak rozmawiać z dziećmi, jak wydobyć z nich, o czym tak naprawdę marzą – mówi Majka.
Czasem bywa ciężko. Pomóc w pierwszym kontakcie ma „lodołamacz”, czyli upominek, który przełamuje pierwsze lody i bardzo często staje się pretekstem do wspólnej zabawy. Jak żartobliwie mówią wolontariusze, miarą tego, czy spotkanie było udane, jest to, jak szybko wszyscy przenieśli się na podłogę. Zabawa na dywanie jest regułą w przypadku młodszych dzieci.
Są jednak sytuacje, kiedy potencjalny marzyciel nie ma ochoty na rozmowę, złości się albo płacze. – Wtedy dyskretnie się wycofujemy. Wiadomo, że nasi podopieczni na co dzień mierzą się z bólem, niepewnością. Są osłabieni, mają gorsze dni. Dlatego spokojnie czekamy na sygnał od rodziców, kiedy i gdzie możemy znowu spróbować porozmawiać. Staramy się, by otoczenie było zupełnie inne – mówi Sebastian.


Żyć czymś innym 
niż diagnoza


Później samo określenie marzenia może przysporzyć problemu. Zdarza się, że są przeciwwskazania medyczne, by zrealizować pragnienia podopiecznych fundacji. – Zauważamy, że coraz więcej jest marzeń materialnych – laptopy, konsole do gier czy komórki. Nas to nie dziwi. Dzieci w szpitalu są odcięte od kontaktu z rówieśnikami i często taki sprzęt może im go zapewnić. Jednocześnie staramy się zachęcać marzycieli do tego, by otwarcie mówili o tym, co chcieliby przeżyć. Cieszę się, że mnie się udaje od wielu moich podopiecznych takie informacje uzyskać – mówi Majka.
Jednym z ostatnich marzeń, które pomagała spełnić, był wyjazd na mecz Manchesteru City. 15-letni Maciek z Rudy Śląskiej czekał prawie trzy lata, bo w międzyczasie musiał przejść kolejne cykle leczenia. Takie doświadczenia uczą Majkę i innych wolontariuszy cierpliwości. – Bardzo zaprzyjaźniliśmy się z panią Mają. Wiem, że mogę z nią porozmawiać o wszystkim – mówi Maciek.


– Dzięki wolontariuszom uwierzyliśmy, że marzenie naszego syna jest możliwe do spełnienia. Nie tylko pod względem finansowym. Ze względu na chorobę Maćka bardzo bałam się, jak zniesie lot samolotem. Jednak postawa wolontariuszy, ich stały kontakt z lekarzami sprawiły, że z czasem nabrałam przekonania, że gdyby marzenie było niebezpieczne dla życia, nikt by Maćka nie narażał. To mnie uspokoiło – przyznaje Romualda Kowalik, mama chłopca. – Na początku ciężko nam było w ogóle myśleć o czymkolwiek innym poza diagnozą. To był szok. Wolontariusze cały czas nas wspierali. I wtedy okazało się, że możemy żyć czymś innym niż tylko chorobą. Widziałem, jak Maciek zbiera się w sobie, jak walczy, by móc pojechać – dodaje Krzysztof Kowalik, jego tata.
Cała rodzina zgodnie przyznaje, że wyjazd Maćka z tatą do Manchesteru był wyjątkowym przeżyciem. – Mogłem zobaczyć trening, wejść na murawę. Drużyna zaprosiła nas także na lunch. To było niesamowite, chciałbym to kiedyś powtórzyć – mówi Maciek.


Siła z dobra


Takie wyjazdy bardzo zbliżają wolontariusza z rodziną, którą się opiekuje. Jak przyznają przedstawiciele FMM, trzeba ogromnej siły psychicznej, by pomagać– mimo świadomości, że marzyciele mogą kiedyś odejść. – Sam niedawno znowu tego doświadczyłem. Szykowałem się akurat do pielgrzymki z marzycielem do grobu Jana Pawła II, kiedy otrzymałem informację, że dziewczynka, z którą byłem tam kilka miesięcy wcześniej, zmarła. To było bardzo trudne. Wtedy policzyłem, że na grobie papieża Polaka byłem z naszymi podopiecznymi 6 razy, a już 3 z tych dzieci odeszło. Nie jest łatwo działać z taką świadomością – przyznaje.
Receptą może być skupienie się na dobru, jakie jest „efektem ubocznym” spełnionych marzeń.

– Kiedy działałam na rzecz wyjazdu Maćka na mecz do Manchesteru, zauważyłam, ile bezinteresowności kryje się w ludziach. W zbiórkę pieniędzy zaangażowały się szkoły: Gimnazjum nr 6 w Rudzie Śląskiej i Gimnazjum nr 19 z Katowic – zaznacza Majka. I opowiada o ogromnej pomocy, która popłynęła z najmniej oczekiwanych źródeł. – Skontaktowali się z nami kibice Manchesteru City i zaoferowali swoją pomoc. Na miejscu zaopiekowali się nami młodzi Polacy. Nawet moja pani stomatolog, kiedy się dowiedziała o marzeniu, dała mi kontakt do swoich znajomych, którzy mieszkają w Manchesterze – relacjonuje.
Zaangażowanie gimnazjum z Katowic w zbiórkę funduszy dla Maćka zaowocowało meczem siatkówki nauczyciele kontra uczniowie. Trenerem był Andrea Anastasi. Na rzecz zbiórki zostały również przekazane piłki i inne gadżety z podpisami naszej drużyny siatkarskiej mężczyzn i Marcina Gortata. Pozytywne efekty sprawiły, że uczniowie postanowili mecz powtórzyć, tym razem dla innej podopiecznej FMM, która marzy o wyjeździe do Barcelony.


Takich sytuacji, kiedy jedno spełnione marzenie pociąga za sobą drugie, jest więcej. Magdalena Opach poprosiła o wydanie jej bloga w formie książki. Marzenie pomogła spełnić Księgarnia św. Jacka. – Dzięki temu, że „Cios za ciosem” był rozprowadzany jako cegiełka, uzbieraliśmy pieniądze na spełnienie kolejnego marzenia – mówi Sebastian.
– Spełnianie marzeń, uświadamianie chorym dzieciom, że mają pragnienia, a nie tylko potrzeby, to coś, co daje ogromną satysfakcję – zapewnia Majka.
Wszystkich, którzy chcieliby pomóc spełniać marzenia dzieci w województwie śląskim, przedstawiciele Fundacji „Mam Marzenie” zapraszają na spotkania, które odbywają się w czwartki o godz. 17 w hotelu „Katowice” (ul. Korfantego 9). – Wystarczy przyjść i zgłosić chęć pomocy. Najpierw jest się kandydatem na wolontariusza, później szkolenie i podpisanie porozumienia o współpracy. I już – uśmiecha się Sebastian.

TAGI: