Kiedyś dorosną

Ks. Roman Tomaszczuk; GN 11/2014 Świdnica

publikacja 26.03.2014 06:00

O klimacie w gimnazjach, strachu przed nastolatkami i podzielonej Polsce mówi Tomasz Terlikowski.

– Posiadanie pięciu nastolatków wymaga specjalnej pomocy Bożej – podkreśla Tomasz Terlikowski Ks. Roman Tomaszczuk /GN – Posiadanie pięciu nastolatków wymaga specjalnej pomocy Bożej – podkreśla Tomasz Terlikowski

Ks. Roman Tomaszczuk: Dla wielu gimnazjaliści to młodzi spisani na straty. Pan lubi się z nimi spotykać?


Tomasz Terlikowski: Lubię się z nimi spotykać, bo to bardzo interesujący młodzi ludzie. Chociaż to wiek kompletnie „odleciany”, to jednak to także ostatni moment, żeby móc się z nastolatkami spotkać, zanim do końca nie rozłoży ich współczesna „kultura”. Oni są jeszcze autentyczni, bo nie zdążyli założyć tysięcy masek, które często już mają na twarzy licealiści. W związku z tym gimnazjaliści reagują dużo spontanicznej; chciałoby się powiedzieć: szczerzej.


Tak było w naszych szkołach?


– Tak było, choć za każdym razem była to inna grupa, o innej specyfice, innym klimacie dialogu. 


W gimnazjach rozmawiał Pan o przyjaźni. Byłoby dobrze, żeby w uczniach zostało…


– ...przede wszystkim przekonanie, że bez zdolności do przebaczania nie można zbudować żadnej miłości, także tej w przyjaźni. Dlatego najpierw trzeba oczyścić stare więzy, by móc zadzierzgnąć nowe. 


Boi się Pan czasu, kiedy Pana dzieci zaczną dorastać?


– Bardzo się boję. Łatwo jest mówić o nastolatkach, gdy ma się małe dzieci. Najbardziej boję się tego, co wyszło w pewnych badaniach. Zadano nastolatkom pytanie, jaka jest dla nich najgorsza kara. I co odpowiedziały? 


Kościół?


– Nie. Zawsze myślałem, że jest to odebranie komputera czy telefonu, a odpowiedź najczęściej udzielana brzmiała: spędzić wieczór z rodzicami. Najbardziej się boję właśnie tego, że na skutek naszych błędów, braku czasu i niedodociągnięć wychowawczych nasze dzieci będą tak o nas myśleć. W czym tkwi problem? Nie w naszej samotności, bo potrafimy zagospodarować sobie wolny wieczór, ale w tym, że jeżeli tak będzie, to przez te uchylone drzwi niechęci do nas wejdzie wszystko inne. 


Ale czy nie jest tak, że właściwością dorastania jest niechęć do wieczorów z rodzicami?


– Moim zdaniem jest różnica między tym, gdy rodzice przegrywają w propozycji wolnego wieczoru z nimi na rzecz kolegów czy przyjaciół, a tym, gdy dziecko traktuje ten wieczór z matką i ojcem jako najgorszą karę. 


Dojrzewanie dzieci – będziecie przeżywać to pięć razy… będzie jazda.


– Owszem, będzie. Ale człowiek przecież nie po to żyje, żeby było łatwo. Damy radę, jest jeszcze coś takiego jak łaska stanu. Posiadanie pięciu nastolatków wymaga specjalnej pomocy Bożej, której, mam nadzieję, Pan Bóg nam nie poskąpi. 


Małżeństwo – co dla młodych jest dzisiaj w nim nie do przyjęcia?


– To samo co w kapłaństwie: że na zawsze. Żyjemy w kulturze tymczasowości, dlatego deklaracja „do końca życia” jest całkowicie niezrozumiała i wręcz niepotrzebna. Jeśli dojdzie do tego konsumpcjonizm, wtedy decyzja: „właśnie ta, właśnie ten i już nigdy nikt inny” także nie mieści się w głowie. Bo przyzwyczailiśmy się do wymieniania na nowszy model. I trzecia choroba to przekonanie, że odczuwanie autentyczności jest kluczem do wszystkiego. A tu chodzi o prawdziwość niezależną od stanu emocjonalnego, który faktycznie czasami może nam utrudniać okazywanie czułości czy bliskości. 


Jeździ Pan sporo po Polsce; problemy prowincji bardzo różnią się od tych stołecznych?


– Żyjemy w Polsce bardzo głęboko podzielonej. Mamy kilka miast na poziomie europejskim, gdzie np. bezrobocie sięga 4–5 proc., czyli właściwie go nie ma. Skoro jednak w Polsce średnio wynosi ono 13 proc., to znaczy, że w niektórych rejonach sięga 20–25 proc. Co się z tym wiąże? Migracja ludzi. A z perspektywy Elbląga, Nowej Rudy czy Kłodzka nie ma już znaczenia, czy mieszkańcy przeprowadzą się do Wrocławia czy do Londynu. Jednak prowincja jest bliżej natury, dlatego gdy mieszczuch chce odpocząć, wyjeżdża daleko poza miasto. A tam co mu się rzuca w oczy? Że można żyć spokojniej, można żyć normalniej. To zastanawia.

I jeszcze jedno: prowincja to ludzie naturalnie religijni, a przez to także relacje międzyludzkie są zupełnie inne. Prawdziwsze. Wychowałem się w piętnastopiętrowym bloku, gdzie na każdym poziomie było 20 mieszkań. Trzysta rodzin. Niewielu się znało. A w takiej Świdnicy? Ludzie wiedzą coś o sobie, rozpoznają się w sklepowym tłumie, znają swoje ulubione miejsce w kościele, spotykają się mimochodem na imprezach, w kinie czy na koncercie lub spacerze w parku. To buduje inną jakość wspólnoty.

6 i 7 marca Tomasz P. Terlikowski odwiedził gimnazja w Świdnicy 
(nr 1, 2, 3) oraz w Pszennie, 
a także LO w Strzegomiu 
i II LO w Świdnicy.


TAGI: