Do szczęścia trzeba trojga


Justyna Steranka; GN 12/2014 Koszalin

publikacja 29.03.2014 06:00

Ich sytuacja wydawała się beznadziejna. Przemoc w domu, alkohol i w końcu rozwód, choć tylko w sądzie, 
bo Pan Bóg nie dał za wygraną. Sakramentu nie da się tak po prostu wymazać.


Mirka i Jarek w kościele św. Józefa Rzemieślnika opowiadali o swoim życiu Justyna Steranka /GN 
Mirka i Jarek w kościele św. Józefa Rzemieślnika opowiadali o swoim życiu

Mają cztery córki, ale nie byli szczęśliwą rodziną. W ich domu były alkohol i przemoc. W końcu ona nie wytrzymała. Wystawiła mu walizki za drzwi i powiedziała, że chce rozwodu. Ich małżeństwo według prawa trwało 18 lat. Potem się rozpadło. Jednak tylko po ludzku, bo Bóg o nich nie zapomniał. Dziś działają we wspólnocie „Sychar”, bo chcą dać innym nadzieję, że każde sakramentalne małżeństwo jest do uratowania. 


Bez nadziei?


Mirka i Jarek są sakramentalnym małżeństwem od 25 lat. – Pamiętam, jak ślubowałem żonie miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Po latach jednak okazało się, że wcale nie wypełnialiśmy słów przysięgi – mówi Jarek. – Dzień rozwodu był dla mnie największą życiową porażką. Całe życie legło w gruzach. Wyjechałem za granicę układać sobie życie po swojemu – wspomina. 
Dla jego żony rozwód wydawał się jedynym słusznym rozwiązaniem. – Nie mogłam już wytrzymać. Powiedziałam: „dość”, ale dwa i pół roku po rozwodzie zobaczyłam, że wcale nie jestem szczęśliwa. Zaczęłam pytać Boga, o co chodzi w życiu. To był czas mojego nawrócenia – mówi. – Wtedy zrozumiałam, że chciałam się tym rozwodem wypisać z czegoś, z czego nie można się wypisać. 


Mirka w tym czasie poznała ludzi z „Sycharu”. – Czekali wiele lat na swoich mężów i żony i mimo tego byli szczęśliwi. Ja też tak chciałam. Wydawało mi się, że bardzo dobrze przemyślałam decyzję o rozwodzie, ale nie dało się tak żyć. Niby męża nie było, miałam pozornie spokój, ale czułam, że nie żyłam pełnią życia. Nie wzięłam pod uwagę, że sakrament jest na zawsze i wiąże trzy osoby – męża, żonę i Boga – mówi Mirka. – Napisałam wiadomość do Jarka, że się za niego modlę, że go kocham i że jest sposób na to, żeby nasze małżeństwo się odrodziło. I czekałam – mówi.


Dla Jarka to jednak nie było takie proste. – Nie mogłem się z tym pogodzić, że żona wystąpiła o rozwód, choć przecież w dużej mierze to było z mojej winy. Szukałem pomocy, ale wszystkie rozwiązania były pod hasłem: idź dalej, masz prawo być szczęśliwy. A ja byłem przekonany, że nie tak miało być. Pewnego dnia wszedłem na stronę sychar.org, a tam uderzyły mnie słowa: „Każde sakramentalne małżeństwo jest do uratowania”. Pomyślałem wtedy, że może każde, ale na pewno nie moje. Byłem już w nowym związku. Kiedy żona wysłała do mnie wiadomość, że nasze małżeństwo można jeszcze ocalić, pomyślałem, że oszalała – mówi Jarek. Te słowa nie pozostały jednak bez echa. Zaczął rozważać powrót do Polski i do rodziny. 


Zacząć od siebie


Powrót Jarka do żony trwał trzy lata. – Jak to mężczyzna – musiałem przeanalizować ten powrót z każdej strony. Ułożyłem sobie już życie za granicą, a tu były zgliszcza, ruina, zerwane więzi z dziećmi. Musiałem podjąć trud powrotu, naprawiania siebie. Musiałem przeprosić. Gdybym nie uznał swojej bezsilności i słabości, gdybym nie chciał pracować nad sobą, nic by ten powrót nie dał – tłumaczy. 
Jednak przyznał się do błędu i zaczął szukać też Pana Boga, choć na początku nie za dobrze mu to szło.

– Byłem daleko od Kościoła. Miałem wyobrażenie, że wiara jest dla kobiet. Kleczą, mówią Różaniec i tyle. To nie dla mnie. Wtedy znalazłem rekolekcje w internecie i słuchałem ich. Tak zaczęła się moja droga do Boga – wspomina. 
Nawrócenie obojga było pierwszym krokiem ku naprawie. – Przestawiłem priorytety. Pan Bóg zaczął być na pierwszym miejscu, a relację z żoną zacząłem traktować jako najważniejszą tu, na ziemi. Dziś modlimy się wspólnie, ale też rozmawiamy. Bardziej staramy się, żeby dominowało słowo „my”, a nie „ja” – mówi Jarek. – Nie jesteśmy idealnym małżeństwem, ale wiemy, że trzeba współpracować z łaską Bożą i ciągle uczyć się przebaczać. 


Oprócz tego, że są dziś znów małżeństwem, chcą dawać nadzieję innym. Dlatego działają w „Sycharze”. To wspólnota dla porzuconych albo czekających małżonków, którzy chcą wytrwać w wierności. Tu każdy zaczyna od naprawiania siebie. – Kiedy ktoś do nas przychodzi, wyznajemy zasadę, że skoro ty tu jesteś, od ciebie zaczynamy. Tylko na siebie masz wpływ i możesz podjąć pracę nad sobą. Łaska buduje na naturze, więc sama modlitwa nie wystarczy. To jest ciężka praca, trzeba zrobić porządek ze swoimi emocjami, ale wiem, że przy pomocy Pana Boga dzieją się cuda.

Ludzie podejmują niesamowite wyzwania, piszą książki, zaczynają wolontariat w hospicjum, robią rzeczy, których wcześniej by nigdy nie zrobili. Zaczynają być szczęśliwi i myślę, że właśnie do szczęśliwych ludzi wracają współmałżonkowie – mówi Mirka. 



„Sychar” w Koszalinie


Wspólnota zaczyna swoją działalność także w naszej diecezji. Każdy, kto przeżywa trudności w małżeństwie, szuka pomocy i wsparcia, może zgłaszać się do Katolickiej Poradni Rodzinnej przy ul. Andersa 24 w drugi i czwarty piątek miesiąca w godz. 9–11, do parafii św. Józefa Rzemieślnika w Koszalinie lub do Duszpasterstwa Rodzin w kurii biskupiej.

Więcej na stronach: 
www.sychar.org i www.kryzys.org.

TAGI: