Szpital nie z tej ziemi…

Gość Niedzielny / GN 25/2014

publikacja 09.07.2014 11:37

Jak leczy się w Szpitalu św. Rodziny w Warszawie? W dzień odwołania jego dyrektora, prof. Chazana, warto przypomnieć.

Szpital św. Rodziny Jakub Szymczuk /Foto Gość Szpital św. Rodziny
W tym szpitalu zawsze ważny był człowiek. Na zdjęciu: profesor Bogdan Chazan przy małym człowieczku

Mirka, lat 29. Jej mąż Jarek, lat 34. I Kubuś, 20. tydzień ciąży. Dzięki Szpitalowi Świętej Rodziny nie potworek, lecz piękny synek. Już w niebie. 


Mała miejscowość pod Bydgoszczą, Pakość. Mirka i Jarek Nowakowie, młode małżeństwo, długo na próżno starają się o powiększenie rodziny. Leczenie endometriozy u Mirki w końcu daje rezultaty. Zielone światło dla dzidziusia. Datę 10 czerwca 2012 r. Mirka i Jarek będą pamiętać do końca życia. Dwie wielkie krechy na teście. Radość niewyobrażalna.


– Tak wyczekane i wytęsknione dziecko w końcu było z nami! Czuliśmy się przeszczęśliwi. Na pierwsze USG pojechaliśmy tak szybko, jak się dało. Nawet jeszcze nic nie było widać. A my już wszystko chcieliśmy wiedzieć: że dziecko jest piękne i zdrowe – opowiada Mirka.


Potem kolejne wizyty u ginekologa, jednego z najlepszych w Bydgoszczy. Lekarz podglądał malucha na USG i uśmiechał się. Pokazywał „Dzieciaczka” na monitorze, gratulował „Dzieciaczka”, rozmawiał o „Dzieciaczku”.

„Dzieciaczek”
 w płód się zmienia


Aż przyszedł 17 sierpnia, mijał 14. tydzień ciąży. Nowakowie szli na kolejną wizytę w pełnej euforii: to dzisiaj poznają płeć dziecka!


Pan doktor pochylił się nad monitorem. Mirka czekała w napięciu: chłopiec, dziewczynka? Ciuszki przecież trzeba kupować: różowe lub błękitne. Ale pan doktor milczał i milczał. A potem oświadczył: dobrych wiadomości nie ma.


– I tak jak wcześniej cały czas mówił o naszym „Dzieciaczku”, tak nagle przestał. Nasze dziecko nagle stało się płodem z wielką wadą. Upośledzonym płodem. Jakimś tworem z wadą genetyczną, potworkiem z „obrzękiem ogólnym” – opowiada Mirka urywanymi zdaniami. – Tak to wszystko przedstawił, że nie wiedziałam nawet, czy moje dziecko żyje...


Poprosiła, by lekarz jeszcze raz wszystko opisał mężowi. Więc znowu „tłumaczenie”. Płód ma wadę genetyczną. I jeśli w ogóle przeżyje, co jest mocno wątpliwe, to umrze natychmiast po porodzie. Sytuacja beznadziejna. Więc lepiej jak najszybciej, więc lepiej nie czekać…


Przerażenie rodziców. Konsultacja u innej lekarki. Też polecanej. Pani doktor powtórzyła wyrok: płód chory. Trzeba kończyć ciążę.


– Ale jak kończyć? O co im wszystkim chodzi? Jakieś leki mam wziąć czy co? – Mirka przestaje mówić spokojne. – Kompletnie nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje. Byłam rozsypana i przerażona.


Szybko, szybko, do poradni genetycznej. W poradni panie konsultantki pochyliły się nad „przypadkiem”. Wydały kolejne potwierdzenie wyroku. I zleciły: terminacja.


– Dla mnie to słowo nic nie znaczyło. Co to jest ta „terminacja”? Nie miałam pojęcia. Teraz myślę, że w całym lekarskim zgiełku ktoś może i napomknął, że to „zakończenie ciąży”. Ale tak nierealnie to brzmiało. Nie docierało do mnie – Mirka patrzy w podłogę. A pokryte tuszem rzęsy zaczynają wilgotnieć.

Alternatywa 


Od sierpniowej wizyty, podczas której „Dzieciątko” zmieniło się w potworka, Mirka przestała dotykać brzucha. Wcześniej głaskała, mówiła, kołysała. Potem się bała. Może nawet trochę brzydziła. Odczłowieczyli jej „Dzidziusia”. Płodu się nie przytula.
 


– Czy wiedziałam, jak się „terminuje”? Nikt mi oczywiście nic nie powiedział. Zaczęłam szukać w internecie... – pierwsza łza, ciemna od tuszu, spływa po policzku Mirki.


Mirka czyta więc artykuły niepozostawiające złudzeń: „ciąża terminowana” to zabity człowiek. Koniec. Dopuszczała taką możliwość?


– Wtedy nie znałam innego rozwiązania! Byłam tak przybita i osaczona, że nie sądziłam, że mam inne wyjście. Zresztą gdy teraz rozmawiam z rodzicami, których dzieci były bardzo chore, widzę, że nasze doświadczenia pokrywają się. Rodzinom, które oczekują na chore dziecko, najczęściej towarzyszy beznadzieja i brak pomocy. Niewiele otrzymuje alternatywę…


Mirka jednak zaczęła szukać sama. Głównie przez internet. – Baliśmy się tylko, że gdy znów pójdziemy do lekarza, po raz kolejny usłyszymy „radę”, by zabić. A gdyby nawet nasze dziecko miało szybko umrzeć jeszcze w moim brzuchu, to chcieliśmy, by było traktowane jak człowiek. Nie jak „obumarły, chory płód”.


Mirka więc szpera we wszystkich możliwych tekstach, przekopuje fora dla matek. Co robić? Jak pochować? Jak się wystarać o wszystkie papiery? Z mężem wymyślili, że jeśli zacznie się poród i trafią do pobliskiego szpitala, pokażą zawczasu odpowiednie paragrafy, by mogli godnie pożegnać dziecko.


– W końcu jednak natrafiłam na informacje o warszawskim szpitalu Świętej Rodziny. Jeden artykuł, drugi. Podobno od kilku lat, dzięki dyrektorowi szpitala, jakiemuś prolajferowi, dobrze tam się dzieje. Podobno godnie przyjmują wszystkie dzieci: duże i małe. Nie tylko donoszone i zdrowe. Podobno po ludzku traktują tam całe rodziny, które czekają na chore dzieci. Podobno…


Mirka wysłała mejl z prośbą o pomoc. Adres wzięła po prostu ze strony internetowej. Odpowiedź przyszła błyskawicznie: mają się z mężem zgłosić na izbę przyjęć w kolejny wtorek.


– Byłam zdziwiona, nie bardzo wierzyłam, że ktoś odpisze. Ale spakowaliśmy się i pojechaliśmy w ciemno. Bałam się, bo przecież nikogo tam nie znaliśmy, nie mieliśmy nawet skierowania. Jechałam zrezygnowana i nieufna. Spodziewałam się raczej, że i tak spotkamy „usłużnych” lekarzy, którzy z „dobrego serca” zobaczą w moim dziecku… potworka.

Spokój


Wtorek, izba przyjęć. Doktor Ewa Prokop robi wstępne badania. Kolejne wykonuje dr Jerzy Zwoliński, słynny specjalista od USG prenatalnego.


Potwierdza diagnozę: to tzw. obrzęk ogólny. Na co chore jest dziecko? Nie wiadomo. Potrzeba dalszych badań. Ale nie ma większych nadziei. W całej karierze dr. Zwolińskiego tylko w przypadku jednego dziecka obrzęk cofnął się samoistnie.
 


„Ale nie obawiaj się, nikt wam tu krzywdy nie zrobi” – mówił ciepło przerażonej nadal Mirce. „Nie pochowają tu waszego DZIECKA za życia”…


I… przyszedł spokój. Mąż był cały czas z Mirką, która przechodziła kolejne badania. Późny wieczór, rozmowa z lekarzami. Długa rozmowa. I płacz…


– Nagle zniknął płód i potworek, który od 17 sierpnia siedział mi w brzuchu, a wróciło nasze Dzieciątko. Znów machało rączkami i nóżkami – łzy kapią Mirce raz po raz, nie wiadomo: z żalu czy radości. – To wszystko było… nie z tej ziemi!


Mirka w szpitalu została ponad tydzień. Pod stałą kontrolą lekarską, niezmiennie słyszała: „Dziecko żyje, jest silne. I póki co walczy”.


– Poczułam się stabilnie. Gdy wróciłam do domu, mogłam dzięki temu zacząć znów w miarę normalnie funkcjonować. Żyliśmy trochę nadzieją, trochę spokojem, że nikt nam i naszemu dziecku krzywdy nie zrobi. Wiedzieliśmy już, że to są wspaniałe chwile, w których jesteśmy razem z naszym dzieckiem. Mieliśmy świadomość, że może umrzeć w każdej chwili. Ale teraz jest bezpieczne. Świadomie zrezygnowałam z amniopunkcji – takie badanie i tak nie pomogłoby dziecku.


Przez cały czas pobytu w domu z Mirką kontaktowała się dr Ewa Prokop. – Pisała do mnie, rozmawiałyśmy przez telefon. To był dla mnie absolutny szok, bo przecież za takie „usługi” gdzie indziej to się lekarzowi płaci. Kosmos!


Po miesiącu, 17 września, Nowakowie wrócili na oddział. Na patologię ciąży. Następnego dnia zaplanowane były kolejne badania: w tym USG. – Ale ja czułam niepokój. Prosiłam o USG wcześniej. Zgodzili się, przyspieszyli badanie…


Tak. Serce nie biło. Do Mirki prawda docierała z trudem.


– Nie wiedziałam, o czym lekarz mówi. Myślałam, że są jakieś problemy z serduszkiem. Że tak definitywnie przestało bić? Nie do uwierzenia… – Mirka mówi bardzo cicho.


Tłumaczono jej wszystko spokojnie, delikatnie. Pytano, czy Mirka chce zostać sama, czy być z mężem. Czy potrzebna jest jej opieka lekarska.


Przyszedł, pilnie wezwany, drugi lekarz, dr Rafał Dziąg. Potwierdził, że dziecko Nowaków umarło. A potem zaczął rozmawiać z jego ojcem, z Jarkiem.


– To było takie… wzorcowe. I dobre. Mimo późnej godziny ja miałam przy sobie dr Ewę, a dr Dziąg wszystko spokojnie tłumaczył mężowi. Miałam też do dyspozycji psychologa, choć go nie potrzebowałam. W całej tej trudnej sytuacji czułam się bezpiecznie i pewnie.
 

Mirkę przeniesiono z patologii ciąży na ginekologię. Żeby nie musiała wsłuchiwać się w zapis KTG – w serduszka dzieci innych pacjentek. Noc przeryczana, bezsenna. Następnego dnia podano leki naskurczowe, rozpoczął się poród.


Wieczorem 18 września Mirka urodziła Jakuba.

Pożegnanie 


Następnego dnia rodzicom towarzyszyła położna Hanna Kulczycka, która dokładnie informowała o prawach, które przysługują rodzicom po stracie.
 


– To było znów… nie z tej ziemi. Położna mówiła mężowi, dokąd ma iść, do jakiego biura, do którego pokoju. Opisywała wręcz, jak wygląda pani urzędniczka, która go przyjmie… – wspomina Mirka. – My nie mieliśmy głowy do urzędów i papierologii, a dzięki wsparciu pani Hanny, dzięki procedurom, którymi się posługiwała, szybko udało się pozałatwiać formalności pogrzebowe. Wiedziałam też, że przysługuje mi urlop macierzyński.


– Kiedy jeszcze byłam w sali szpitalnej, wszedł do nas jakiś człowiek. Łysawy, starszy, taki cichy i dostojny. Przedstawił się, ale wtedy nazwisko „Chazan” nic mi właściwie nie mówiło. Wiedział o naszej stracie. Złożył kondolencje. Mówił, że w szpitalu zrobią wszystko, by nam pomóc pożegnać synka – wspomina Mirka. – Czułam, że on naprawdę nam współczuł! Dopiero później dowiedziałam się, że przyszedł do mnie dyrektor szpitala. To było… nie z tej ziemi. Potem dopiero dotarło do mnie, że to przecież on stworzył cały ten dobry, ludzki zespół. I cały szpital! To dzięki niemu dzieci takie jak nasz Jakub odzyskują godność! Nawet mu nie podziękowałam…


A potem znów Nowakami zajęła się położna. Spytała: „Chcecie pożegnać synka”? Niby chcieli. Ale… – Położna zaprowadziła nas do malutkiego pokoju przypominającego kaplicę. Panowała tam cisza, byliśmy wyłączeni z ruchu całego szpitala. Wtedy pani Hanna, tak delikatnie i z wielką uwagą, przyniosła Kubę zawiniętego w białą pieluszkę. Dała mi go na ręce. Trzymałam zawiniątko i… bałam się je odwinąć. Chyba cały czas miałam w głowie, że przecież trzymam „chory płód”. Bałam się, że widok byłby zbyt straszny – Mirka milknie.


Położna po chwili sama delikatnie odsłoniła pieluszki. Rodzice ujrzeli Kubusia.


Był… śliczny. Doskonały. Dzidziuś. Miał maleńkie paluszki, które policzyli. Miał maleńkie uszka, które zachwyciły. I miał nosek identyczny jak ojciec – długi i prosty.


– Wtedy raz na zawsze z naszych głów zniknął fałszywy obraz „zniekształconego potworka z obrzękiem”. Poznaliśmy swoje przepiękne dziecko, które poszło do nieba. Mogliśmy je świadomie pokochać.


Kilka dni później Msza św., cmentarz. A potem żałoba. Trudna, bo po ukochanym Kubusiu.


– Z perspektywy czasu dociera do mnie, że gdybym nie trafiła na Madalińskiego, nie dałabym rady pogodzić się ze stratą. Nie wiem, jak wyglądałoby nasze małżeństwo – mówi Mirka, a jej oczy pogodnieją. – Tak, jak zostaliśmy potraktowani w Świętej Rodzinie przez zespół prof. Chazana, powinny być traktowane wszystkie matki, których dzieci są chore. Przykład godny naśladowania…


Niedługo Mirka z Jarkiem przyjadą do Warszawy na kolejne badania. I po prostu podziękować.