Hiszpańskie schody

Jerzy Szygiel

GN 41/2014 |

publikacja 09.10.2014 00:15

Prawicowy rząd Mariano Rajoya postanowił, że obiecywana od lat ustawa, która mogłaby ograniczyć liczbę aborcji w Hiszpanii, wyląduje w koszu.

„Rajoy za aborcją. Nie głosuj na niego” – transparenty z takim napisem nieśli demonstranci domagający się zmiany ustawy aborcyjnej tak, aby bardziej chroniła życie poczętych dzieci. Manifestacja odbyła się 23 września w Madrycie (na zdjęciu) i w kilkudziesięciu innych miastach LUCA PIERGIOVANNI /EPA/pap „Rajoy za aborcją. Nie głosuj na niego” – transparenty z takim napisem nieśli demonstranci domagający się zmiany ustawy aborcyjnej tak, aby bardziej chroniła życie poczętych dzieci. Manifestacja odbyła się 23 września w Madrycie (na zdjęciu) i w kilkudziesięciu innych miastach

Jest to historia niezwykłego paradoksu. W roku 2010 rządząca wówczas partia socjalistyczna uchwaliła ultraliberalną ustawę aborcyjną, choć takiej propozycji nie było w jej programie wyborczym. W roku 2014 rządząca prawicowa Partia Ludowa zdecydowała zachować ustawę socjalistów, choć jej obalenie stanowiło jeden z najważniejszych punktów jej wyborczych obietnic. W obu przypadkach wyborcy zostali nabici w butelkę, w sposób charakterystyczny dla współczesnych, neoliberalnych demokracji zachodnich. Jeszcze w niedzielę 21 września setki tysięcy Hiszpanów wyszło na ulice 60 miast i miasteczek, by domagać się od rządu przedstawienia parlamentowi projektu ustawy antyaborcyjnej, zatwierdzonego zresztą przez ów rząd w grudniu zeszłego roku. Jednak dwa dni później premier Rajoy ostatecznie rozwiał to, co okazało się tylko demokratycznym złudzeniem – projekt, o który od trzech lat walczył minister sprawiedliwości Alberto Ruiz-Gallardón, nie zostanie skierowany do parlamentu. Tego parlamentu, w którym prawica ma absolutną większość dzięki głosom ludzi wierzących w jej „chrześcijańskie” hasła wyborcze. Tego samego dnia minister Gallardón, którego premier nie poinformował wcześniej o swej decyzji, podał się do dymisji, oświadczając z goryczą, że całkowicie odchodzi z polityki. Fakt, że nie on jeden został w tej historii wystrychnięty na dudka, nikogo nie pocieszył.

Pozorna bitwa

W 2010 r. socjaliści dokonali liberalizacji poprzedniej ustawy z 1985 r. Zrobili to na sam koniec swojej kadencji parlamentarnej, mimo milionowej manifestacji w Madrycie, która domagała się czegoś dokładnie odwrotnego. Kilka miesięcy później przegrali wybory z kretesem: konserwatywna Partia Ludowa miała wkrótce „naprawić tragiczny błąd”. Prawica nie obiecywała powrotu do prawa z 1985 r., gdyż nikt nie życzył sobie powrotu do sytuacji, gdy 65 proc. aborcji dokonywanych w Hiszpanii dotyczyło obywatelek obcych państw. Kraj (a szczególnie Katalonia) stał się europejskim centrum przerywania późnych ciąż, gdyż ustawa przewidywała legalizację aborcji w sytuacji, gdy „stanowi zagrożenie dla zdrowia psychicznego kobiety”. Ta prawna furtka umożliwiała wszelkie nadużycia. W 2006 r. reportaż duńskiej telewizji DR1, głośny później w całej Europie, wskazywał mechanizmy działania hiszpańskich klinik aborcyjnych – w Barcelonie przerywanie nawet 32-tygodniowych ciąż było nagminne. W 2007 r. policja zamknęła kilka prywatnych klinik w Madrycie i Barcelonie, ale proceder nigdy nie został zahamowany. Jeszcze w marcu 2014 r. służby graniczne zatrzymały mężczyzn, którzy towarzyszyli jadącej do Barcelony kobiecie w 5. miesiącu ciąży, mającej poddać się aborcji wbrew swej woli. Ustawa socjalistów z 2010 r. znacznie ograniczyła możliwość aborcji dla cudzoziemek, ale doprowadziła do prawdziwej eksplozji aborcji wśród Hiszpanek – dziś jest ich ok. 120 tys. rocznie (wzrost o ponad 150 proc. w ciągu 20 lat). Wprowadzono po prostu aborcję na życzenie – do 14. tygodnia, zlikwidowano także wymóg zgody rodziców na aborcję u niepełnoletnich.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.