Żegnaliśmy ich z godnością

Monika Augustyniak ; GN 44/2014 Łowicz

publikacja 05.11.2014 06:00

- Teraz to przyjadą, zabiorą, wyszykują i człowieka nie ma. A kiedyś był czas na ostatnie pożegnanie, na wspominki, modlitwę… Na wszystko był czas. To było bardziej ludzkie - mówi Janina Michalska.

Inscenizacja zaczęła się  od powitania księdza Mateusz Dziubek Inscenizacja zaczęła się od powitania księdza

Wydaje się, że nie mogło być inaczej. Obrzędy pogrzebowe w domu, 3-dniowe żegnanie zmarłego, wspólne śpiewanie całymi wieczorami, modlitwy, wspomnienia, dbanie o to, by ciało nie rozłożyło się zbyt szybko, wszystko to nie miało szans przetrwać do dnia dzisiejszego. Z wielu powodów. Ci, którzy uczestniczyli w nie tak dawno zanikłych obrzędach pogrzebowych, mówią, że umierało się z większą godnością, bardziej po ludzku. Michał Pająk z miejscowości Lubochnia postanowił uwiecznić te chwile, by kolejne pokolenia wiedziały, jak śmierć przeżywali ich przodkowie.

Bóg, śmierć i zabobony

Zebrał około 30 osób w różnym wieku. Najmłodsza uczestniczka miała 10 lat, najstarsza 80. Większość z nich pamięta doskonale, jak to było przed laty. Większość posiada przepisywane ręcznie i rozpadające się śpiewniki z kilkudziesięcioma pieśniami pogrzebowymi. I wszyscy chętnie się zgodzili na wzięcie udziału w przedsięwzięciu.

Michał Pająk, 23-letni etnograf i pracownik muzeum w Tomaszowie Mazowieckim, zaczął swoją pracę od badania terenowego. Jeżdżąc od domu do domu, zbierał materiał dotyczący pieśni, spotkań przy stole, opieki nad zmarłym, a nawet zabobonów. – Nie było to trudne – przyznaje. – Ostatni taki pogrzeb w naszej miejscowości miał miejsce 6 lat temu. Ja sam doskonale pamiętam, co się wtedy działo. Ale pomyślałem sobie, że ci, którzy systematycznie śpiewali u sąsiadów, a nawet w innych wsiach, mają już 70, 80 lat i za jakiś czas nikt nie będzie w stanie odtworzyć pieśni, których nuty zapisane są jedynie w pamięci śpiewaków. Stąd pomysł filmu – opowiada. Jak pomyślał, tak zrobił.

Dziś na taśmie zachowany jest cały obrządek, zaczynając od przyjazdu księdza. Pieśnią „U drzwi Twoich stoję Panie” klęczące kobiety zapraszają go do środka. Wewnątrz, ubrana w wełniak, leży w trumnie zmarła kobieta (manekin). Po scenie z udziałem księdza rozpoczyna się żegnanie zmarłej. Pan Michał i inni uczestnicy zadbali o to, by wszystko odbyło się w zgodzie z tradycją. Trumna leży na złączonych stołach przykrytych białymi obrusami, za nią stoi gromnica i krzyż. Pod stołami balia z wodą dla spowolnienia rozkładu ciała. W oknie wisi kilimek, lustro jest zasłonięte, w drzwiach i pod trumną leżą siekiery. – Wszystko to dla odstraszenia śmierci – tłumaczy pan Michał. – Dziś Kościół stara się oczyścić wiarę ze zbędnych zabobonów, ale dawniej lud wierzył tak samo mocno w Boga, jak w gusła czy magię. I łączył to wszystko ze sobą. Kiedy zmarłego wywieziono już z domu, odwracano krzesła i stoły, by dusza nieboszczyka nie rozsiadła się na dobre. Wierzono, że przez kolejny tydzień dusza żegna się z rodziną, przyjaciółmi i nawiedza domowników. Warto też dodać, że pogrzeby związane były z histeriami i bardzo głośnym opłakiwaniem – opowiada.

O zwyczajach i wierzeniach można by pisać dużo. Wszystko to aktorzy starali się wiernie oddać w filmie. – Jestem pod ogromnym wrażeniem tych ludzi – chwali pomysłodawca. – Byli bardzo poważni i autentyczni. Proszę sobie wyobrazić, że kobiety nacierały się nawet cebulą, żeby zawodzeniu towarzyszyły prawdziwe łzy. Jestem im bardzo wdzięczny za takie zaangażowanie.

Ciężko śpiewać dla gagatka

Janina i Andrzej Michalakowie śpiewali przy nieboszczykach przez przeszło 30 lat. – Pierwszy raz śpiewałem trochę na siłę – wspomina pan Andrzej. – Gdy umarł sąsiad, śpiewak na okolicę, nikt do niego nie przyszedł, tylko 2 chłopów. Ja wcześniej śpiewałem na weselach, miałem mocny głos, więc mnie kolega namówił. A potem tak się różne historie potoczyły, że nie tylko śpiewałem, ale byłem też prowadzącym. Żona zaczęła swoją „karierę” jeszcze wcześniej – wspomina. Obydwoje wracają do tamtych czasów z ogromnym sentymentem. Śpiewając kolejne pieśni, opowiadają, którą dedykowano dzieciom, którą młodym, a które przeznaczone były dla starszych. – Śpiewaliśmy też w zależności od tego, jaki był człowiek – opowiada pani Janina. – Jak był jakiś gagatek, to po prostu nie szło, ciężko było śpiewać. A jak miły, dobry człowiek, samo się śpiewało. Najgorzej było żegnać dzieci albo młode matki. Pamiętam, że nigdy nie płakałam w czasie śpiewów, ale kiedy wracałam do domu, łzy same ciekły mi po policzkach. To było dobre pożegnanie człowieka, pełne godności, życzliwości – dodaje z sentymentem.

Słuchając opowieści o 3-dniowych obrzędach trudno nadziwić się naturalności, z jaką starsi ludzie mówią o rozkładzie ciała i o sposobach, by tego uniknąć. Zresztą same pieśni są niezwykle naturalistyczne, przypominające o tym, że ostatnim domem dla ciała będzie cmentarz, a na nim robaki. I że nie ominie to nikogo, zwykłego zjadacza chleba ani króla, ani cesarza. – Najgorzej było w burzę, wtedy szybko się psuli i trzeba było druty przyczepiać do palców i maczać je w zimnej wodzie. Potem, jak już mieliśmy zamrażarki, było znacznie łatwiej – opowiada pani Janina, tłumacząc, że takie oswojenie się ze śmiercią zmieniało perspektywę życia.

Jednak przyśpiewki przy zmarłym to nie tylko smutek i łzy domowników. Dla śpiewaków to także spotkanie towarzyskie, poczęstunek, coś do wypicia... Rozwiązywały się języki, przypominały zabawne historie z udziałem zmarłego, zawiązywały przyjaźnie. – Myślę, że to było ważne i dla rodziny, i dla nieboszczyka – mówi pan Andrzej. – Człowiek poleżał sobie w tym domu, który pobudował. Gdy go wieźli na bryczce na cmentarz, zatrzymywali się przy domu rodzinnym, by się z nim pożegnał. Często na jednym wozie jechała trumna, na drugim poczęstunek, bo na cmentarzu wszyscy jeszcze się żegnali. Dziś bym już pewnie nie miał sił, by śpiewać tak często jak kiedyś, ale z chęcią wracam pamięcią do tamtych czasów – dodaje.

Trzeba się z tym urodzić

Michał Pająk zapewnia, że to nie ostatnia taka inscenizacja. Jako pracownik muzeum prowadzi badania nad obrzędowością rodzinną, więc w planach ma jeszcze powrót do innych obrzędów. Zapytany, skąd u niego zamiłowanie do folkloru, odpowiada, że chyba się z tym urodził. – Już jako dziecko zbierałem rupiecie i gromadziłem je w domu. Potem chodziłem po ludziach i kazałem im opowiadać, co do czego służyło. Teraz ze wstydem wspominam, jakie śmieci znosiłem do pokoju – śmieje się. – Gdy miałem 12 lat, pod wpływem filmów „Chłopi” i „Noce i dnie” na poważnie zachwyciłem się życiem, jakie prowadzili nasi przodkowie. Trudno mi było wyobrazić sobie, jak bardzo musiało być im ciężko, ale jednocześnie ciągnęło mnie do przeszłości. Kiedy zaangażowałem się w teatr amatorski, uzbierane przeze mnie sprzęty służyły za scenografię. Jako nastolatek jeździłem do muzeum do Tomaszowa Mazowieckiego i godzinami wpatrywałem się w gabloty. Pewnie też dlatego dyrektorka tego muzeum popchnęła mnie w stronę etnografii – wspomina. Jego pasja nie zmalała do dziś, a studia jeszcze bardziej go ukierunkowały. Dzięki niemu, grupie przyjaciół (w tym Mateuszowi Dziubkowi odpowiedzialnemu za nagrywanie i zdjęcia) i chętnym do współdziałania mieszkańcom życie i obrzędy przodków nie pójdą w zapomnienie.

TAGI: