Trzeba te serca posklejać


publikacja 05.03.2015 06:00

O macierzyństwie duchowym i… fizycznym sióstr zakonnych z dyrektorką największego w Polsce Domu Samotnej Matki, s. Magdaleną Krawczyk rozmawia Agata Puścikowska


Trzeba te serca posklejać
 henryk przondziono /foto gość

Agata Puścikowska: Kilka słów o dzieciństwie…


S. Magdalena Krawczyk: Mnie i młodszego brata wychowała samotnie mama. Ojciec zmarł. I dlatego troszkę wiem, jak to jest żyć bez ojca. I jak trudno kobiecie wychowywać samotnie dzieci. Mama miała wsparcie w moich dziadkach. Nasze dziewczyny, samotne matki, są najczęściej zdane tylko na siebie.


Antonianek od Chrystusa Króla jest raptem trzydzieści. Jak i kiedy tu trafiłaś?


Już 17 lat temu. W liceum rozeznawałam swoje powołanie. Wydawało mi się, że będę żoną, matką. Sama wiesz, pierwsze miłości i marzenia o przyszłości z gromadką dzieci. Ale cały czas odzywała się we mnie myśl, że może jednak Bóg chce ode mnie czegoś innego. Jedna noc w życiu była bardzo mocna: poczułam, że właśnie Bóg wzywa, i… nie podobało mi się to. Kłóciłam się ze sobą i z Nim, że przecież mam swoją wolę, a On zmusić mnie nie może. Znalazł jednak sposób, by mnie przekabacić. To przyszło spokojnie, niedostrzegalnie. Pomogło mi też wsparcie wspaniałego księdza – katechety, który (ku mojej złości) najpierw dość sceptycznie patrzył na moje plany. A dlaczego antonianki? Bo w „Rycerzu Niepokalanej” w spisie wszystkich zakonów to zgromadzenie było na „a”, więc opisane jako pierwsze. (śmiech) Oczywiście żartuję. Urzekł mnie charyzmat zakonu: działalność pro life na wielu płaszczyznach. I poprzez modlitwę wynagradzającą grzechy przeciwko życiu, i poprzez krzewienie duchowej adopcji. W końcu – poprzez pracę w Domu Samotnej Matki im. Stanisławy Leszczyńskiej w Łodzi. 


Mało znane jesteście.


To prawda. Może będziemy się bardziej starać, by nasz charyzmat poznawały młode dziewczęta. Ale naprawdę przy pracy przez 24 godziny na dobę nie ma czasu na „autopromocję”. Nasz dom, największy i najnowocześniejszy obecnie w Polsce, startował z ogromnie słabych warunków. Najpierw był skromny dom sióstr, w którym mieszkały też potrzebujące kobiety. Potem pracowałyśmy z matkami w dawnym hotelu robotniczym, w którym często nie było prądu, a matki mieszkały po kilka w pokoju. Teraz kobiety i dzieci mieszkają godnie. I nas to cieszy, bo najczęściej po raz pierwszy w życiu mają możliwość poznania innego świata niż świat przemocy i melin. 


Kto działa pro life, jest na pierwszej linii frontu.


To prawda. I to się czuje. Zastanawiamy się: czemu czasem wszystko się gmatwa, występują problemy? Choćby materialne. W styczniu na przykład okazało się, że miasto obcięło nam już i tak niewielką dotację. Dostawałyśmy 500 zł na osobę, będziemy dostawać 480. W ubiegłym roku ta suma nie starczała. Z trudem wiązałyśmy koniec z końcem. Musiałyśmy szukać sponsorów. Na szczęście Ktoś nad nami czuwa i dobrzy ludzie pomagają. W domu są i problemy natury duchowej. Tuż przed rekolekcjami (dobrowolnymi) wybuchają awantury, dziewczyny są nerwowe, próbują się migać od uczestnictwa. My nie zmuszamy, ale martwimy się, że nie chcą skorzystać. Ale potem, mimo trudności, wszystko się jakoś układa. W rekolekcjach adwentowych wzięły udział 22 kobiety. Podczas rekolekcji wcześniejszych – tylko sześć. 


Sama wymyśliłaś akcję „Przytul mamę”?


Piarowca nie zatrudniamy. (śmiech) Pomógł znajomy redaktor. Ta akcja miała być skromna. Chodziło o to, by dziewczyny nie czuły się podczas Bożego Narodzenia samotne. Przy wigilijnym stole konfrontują się z poczuciem osamotnienia, odrzucenia. Chciałam, by ludzie dobrej woli napisali do nich listy z zapewnieniem o modlitwie, ze słowami wsparcia. Prosiłam, by – jeśli mogą – przysłali też drobne prezenty dzieciom. Szukałam jednego „anioła” dla jednej matki. Dzięki mediom i portalom społecznościowym każda mama otrzymała po 2–3 listy. 


Matki w ciąży lub z małymi dziećmi przychodzą czasem, nic nie mając? 


Tak bywa. Niedawno przyszła tak Asia – zapłakana, bo błądziła po Łodzi, przemoczona, bo lało. I w ciąży zaawansowanej. Wcześniej tułała się tydzień po klatkach schodowych, w parku. Przeszła swoje… U nas powoli dochodzi do siebie. Zmienia się, czuje się bezpieczna. Niedługo nawet ma pójść na swoje – dostanie mieszkanie socjalne. Mam nadzieję, że sobie poradzi.


Pomagacie w usamodzielnianiu?


Tak. Na ile możemy. Staramy się dziewczyny wyposażyć w podstawowe sprzęty. Ale co ważniejsze, uczymy zaradności, dbania o higienę, o dziecko. Potem, gdy odwiedzamy je w mieszkaniach socjalnych, widzimy, że mają często identycznie ustawione sprzęty, jak miały w swoich pokojach tu, u nas. Bo to był jedyny dobry wzorzec, który widziały w życiu. 


Kim są dziewczyny?


Starsze to kobiety po przejściach. Niewłaściwy mężczyzna, przemoc, nałogi. Młodsze zazwyczaj pochodzą z trudnych środowisk. Ale bywa i tak, że po prostu zaniedbane przez „normalne” rodziny, niekochane, próbowały znaleźć miłość i akceptację. A potem „z brzuchem” nikt ich nie chciał. I trafiają do nas. Bywa tak na przykład, że matka i ojciec są po rozwodzie, w nowych „szczęśliwych” związkach. A dziewczyna jest niepotrzebna nikomu. Potem, gdy zachodzi w ciążę, zostaje wyrzucona na bruk. Niedawno miałyśmy podobną historię. Przyjęłyśmy nastolatkę w ciąży mimo braku miejsc. Nadliczbowo. Miasto nie będzie więc jej utrzymywać.


Wbrew materialnej logice opiekujecie się też matką, która… umiera. 


Tak. Ta mama przyszła do nas z dwójką dzieci. Jej mąż to przemocowiec, mieszkali w melinie. U nas powoli zaczęła odzyskiwać wiarę w siebie. Nawróciła się, zmieniła. Potem zachorowała na raka... Dziś choroba rozwinęła się tak, że nie ma dla niej ratunku. Nie wyobrażam sobie, by ją oddać do hospicjum. I mimo że jej pobyt u nas może nie być już finansowany przez miasto (nie należą się pieniądze, bo dziećmi zajmuje się rodzina zastępcza), będziemy robić wszystko, by chora mogła zostać u nas do końca.


Czasem trzeba powiedzieć kobiecie: „Musisz odejść za karę”?


Ale to nie jest wtedy kara, lecz konsekwencja. Gdy dziewczyny tu przychodzą, decydują się na pewne warunki. Podpisują kontrakty i wiedzą, czego im nie wolno. Jeśli któraś łamie zasady notorycznie, rujnuje to życie całego domu. Wiele można tolerować, uczyć, tłumaczyć. Ale są sytuacje, gdy trzeba powiedzieć kategorycznie „stop”. Dla dobra samej kobiety, jej dziecka, ale także i innych matek. Jeśli na przykład w testach wychodzi, że zaćpała, natomiast ona sama kłamie, że nie – takiego zachowania tolerować nie wolno.


Kiedy dziewczyny „odchodzą na swoje”? W wielu domach samotnych matek kobiety mają z góry określony czas pobytu. 


Chcemy, by odchodziły, gdy będą gotowe. Psychicznie, emocjonalnie. Niedługo wyprowadzi się od nas mama z trójką maluszków. Widzimy, jak się stara: wstaje rano, prowadzi dzieci do żłobka, przedszkola, potem ciężko pracuje. Wiem, że po wyjściu od nas będzie sobie mądrze radzić. Bardzo cieszy, gdy dziewczyny, które odchodzą, potem nas odwiedzają. Wracają jak do… domu.


Ale czasem wracają też do facetów. Nieodpowiednich.


Nie oceniam, nie potępiam. Wiem, że mają wielki głód miłości, nikt ich w życiu nie szanował, są łatwowierne. Idą za tanimi obietnicami. Łatwo je wykorzystać. Czasem znajdują sobie takiego „pocieszyciela”, że po raz kolejny poranione wracają i płaczą. I trzeba znów te serca posklejać. 


Wszystkie wasze dziewczyny nadają się na matki?


Ogromna większość daje radę. Są jednak i takie sytuacje, gdy praca z kobietą nie daje efektów i stwarza ona zagrożenie dla syna czy córki. Wtedy musimy się kierować dobrem bezbronnego dziecka. Kiedyś widziałam rozdzierającą scenę: trzyletnia dziewczynka sama pakowała ubranka, by wyjechać od biologicznej matki. Uciekała, ciągnąc ze sobą rocznego brata. Trudny moment. 


Również dla was, zakonnic. 


Na każdej z dziewczyn bardzo mi zależy. A każde z dzieci bardzo kocham. Czasem się zastanawiam, czy własne, biologiczne mogłabym kochać bardziej… Oczywiście my, zakonnice, musimy zachowywać dystans, ale trudno przecież wyłączyć uczucia. Jesteśmy kobietami. Nie doświadczamy ciąży, porodu, ale macierzyństwo duchowe jest naprawdę mocnym uczuciem. 


Nie tęsknisz za macierzyństwem biologicznym?


Chyba każda zdrowa, normalna kobieta odczuwa rodzaj takiej tęsknoty. Ale nie jest to jakieś dominujące czy bolesne pragnienie. Jestem spełniona. Wokół rodzą się dzieci, jestem przy nich i przy ich matkach. 


Wokół rodzą…?


Na szczęście zazwyczaj w szpitalu. (śmiech) Ale jedna z naszych podopiecznych zaczęła rodzić błyskawicznie, więc musiałyśmy przyjąć Tymoteusza na świat. Byłyśmy przerażone, ale dałyśmy radę: dzielna mama i siostry zakonne (akuszerki). Tymek urodził się tak delikatnie i spokojnie, że… tego nie zauważył. Nie płakał. Spał.