Ja na razie wygrywam

Andrzej Kerner


publikacja 14.03.2015 06:00

Miał wtedy na nogach buty traperskie z silnie bieżnikowaną podeszwą, która dobrze trzymała się blachy zawalonego dachu hali. Może życie Piotra Czaka wyglądałoby dzisiaj inaczej, 
gdyby nie te buty.


Przed głazem, pod którym pochowany jest ukochany gołąbek Andrzej Kerner /Foto Gość
 Przed głazem, pod którym pochowany jest ukochany gołąbek

W sobotę 28 stycznia 2006 r. Piotr Czak wczołgał się w świat, w którym znikła granica między śmiercią a życiem. – Pełzłem pod tymi blachami jak robak i mówiłem Różaniec. Słowa plątały się ze łzami i myślami: „Panie Boże, to nie może być!”. Byłem ja, życie, śmierć i Bóg nad nami – hodowca gołębi pocztowych z Warmątowic wspomina tragedię w chorzowskiej hali wystawowej. Miał wtedy na nogach buty traperskie z silnie bieżnikowaną podeszwą, która dobrze trzymała się blachy zawalonego dachu hali. Buty były podarunkiem od kolegi Andrzeja Białego, hodowcy z Witten. Inni, którzy pośpieszyli na ratunek kolegom, nie potrafili przejść po oblodzonych płatach blach, ślizgali się, padali, musieli rezygnować. Piotr Czak, były bokser „Pioniera” Strzelce Opolskie, przedzierał się przez kolejne warstwy zawaliska – w głąb masy połamanych kratownic, blach, lodu i śniegu.


Piotr tu jest


W dzień tragedii Piotr Czak, który zawsze zostawał do końca wystawy, postanowił wcześniej pojechać do domu. Wyszedł o 17.10. Pożegnał się z kolegą Janem Kurzakiem i jego synem Przemkiem, którym pomagał prowadzić stoisko z witaminami dla gołębi. Trzy minuty później hala się zawaliła. Wrócił, wręcz przedarł się na teren zawaliska, bo inni próbowali go zatrzymać, chwytali za kurtkę. Zdarł tę kurtkę, ruszył po Kurzaków. Wyszarpał w kartonach pod zawalonym dachem tunel, dotarł w okolice stoiska.
 Najpierw zauważył go Przemek, który zaczął wołać do ojca: „Tato, tato! Piotr tu jest!”. Jan Kurzak myślał, że syn majaczy przedśmiertnie, i zaczął się z nim żegnać. – Słyszałem i pamiętam jego słowa: „Przemek, przebacz mi. Bardzo cię kocham, przed Bogiem się spotkamy. Żegnaj” – wspomina Piotr Czak. Wkrótce zobaczył stopy Jana Kurzaka. Wyciągnął go spod zawalonej konstrukcji, wyszarpywał gołymi rękami fragmenty blach i rur, wyniósł kolegę z hali. Poranił ręce i dłonie. Wrócił po Przemka, też wyciągnął go z hali.

– Biegaliśmy tam jak oszalałe hieny, szukaliśmy dojścia – mówi Piotr Czak.
 Uratował potem jednego hodowcę z Gdańska. Wrócił jeszcze po kobietę, która wołała o pomoc. Ale kiedy dotarł do niej, już milczała, nie żyła. – Czułem przerażenie i niemoc, bo nie mogłem uratować wszystkich, którzy mnie prosili. Do dziś słyszę ich głosy: „Panie, pomóż nam!” – opowiada hodowca z Warmątowic. Jego kolegę hodowcę Wagnera, milionera z Niemiec, spadająca blacha przecięła na pół. – I co z tych milionów? Nie pomogły – mówi. Wrył mu się w pamięć jeszcze jeden widok. Człowieka, który stał nieruchomo, bez reakcji, nie umiał wydobyć z siebie słowa, w gruzowisku zawalonej hali. 
Piotr Czak zachował się bohatersko, ale nie upiększa opowieści. Kiedy znalazł martwą kobietę, przypomniał sobie, że na stoisku zostawili z Kurzakiem kilka tysięcy złotych. – Przyznam się szczerze, wróciłem po te pieniądze. Ludzka zachłanność. Ale usłyszałem głos: „Piotr, ty szukasz pieniędzy, a za chwilę sam tu zostaniesz” – opowiada. Czy usłyszał ten głos naprawdę czy „jakby”? – Nie jakby! Nie wydawało mi się! Ja taki głos słyszałem normalnie. Tego jestem pewny – unosi się Piotr Czak.
Wycofał się, a na jego oczach zawaliła się konstrukcja wsparta na kartonach z lekarstwami, pod którą próbował się wślizgnąć.


Kaczki i wódka


Kiedy wyszedł z hali pod nogami zobaczył kaczki, które były wystawiane w hali obok. Zaczął się zastanawiać: kaczki czy gołębie? – Czy ze mną jest już tak źle, że gołębi nie rozpoznaję? – pytał siebie. Po szczęśliwym powrocie do domu postanowił napić się z kolegami wódki, żeby zasnąć, zapomnieć o horrorze, który przeżył. – Wszyscy się upili, ja piłem z nimi, ale na mnie wódka nie działała. Nawet ona nie dała rady na ten stres – wspomina. To były pierwsze sygnały, że rozpoczęło się inne życie Piotra Czaka oraz jego rodziny: żony Gizeli, dzieci Krzysztofa i Anny.


Siedziałem już na torach


Za poświęcenie i przeżycia w hali MTK Piotr Czak zapłacił wysoką cenę i płaci ją do dzisiaj. Nie ukrywa choroby. – Przeżyłem załamanie nerwowe, wpadłem w głęboką depresję – mówi. W nocnych koszmarach wracają dantejskie sceny, słyszy głosy wołających o ratunek, jęki. Budzi się zlany potem. – Najgorzej było w pierwszym roku. Byłem już w 99 proc. po tamtej stronie. Syn mnie na polach znajdował. Chciałem popełnić samobójstwo. Może pan to napisać. Dla mnie nie ma wstydu, to jest natura. Siedziałem już na torze i głowę schyliłem, mówię: „Koniec”. Ale pociąg po drugim torze przejechał – opowiada. 
Uciekał nocą z psem na grób rodziców, 7 kilometrów przez las do rodzinnych Dziewkowic. Kiedy w kościele modlono się za ofiary katastrofy, słabł, musiał wychodzić. Wiele objawów wskazuje na to, że Piotr Czak ma PTSD, zespół stresu bojowego obserwowanego u żołnierzy po ciężkich przejściach wojennych w Wietnamie, Afganistanie, Iraku. – Ilu z nich się zabiło? Ja na razie wygrywam. To dzięki temu, że mam tak cudowną, kochającą żonę i że mam Boga w sercu. Jak długo będę wygrywał? Nie wiem. Są chwile, że człowieka bardziej ciągnie tam niż tu – mówi Czak. Przyznaje: niektórzy mówią o nim „świr, chory psychicznie”. – Tak, jestem psychicznie chory. Na punkcie Pana Boga. Tylko głupi człowiek myśli, że będzie żył cały czas. Dla każdego – żebraka i bogatego – nadejdzie kres. I wtedy do kogo pójdzie? – pyta.


Ludzie, kochajcie się


Od czasu kiedy Piotr Czak wślizgnął się w szczelinę między życiem a śmiercią w chorzowskiej hali wystawowej jakby zobaczył świat z drugiej strony. – Bóg dał mi szansę, żebym stał się lepszy. Miałem ochotę krzyczeć do ludzi, mówić im kazania: „Ludzie, kochajcie się. Zrozumcie – życie jest bardzo krótkie, a bardzo cudowne! Czy potrzeba tragedii, żeby to zrozumieć?!” – powtarza to wiele razy w czasie kilkugodzinnej rozmowy.
Na strychu domu jest jego świat – gołębie. – Tu przychodzę rano, klękam, mówię do gołąbków: „Szczęść wam Boże”. Tu jestem sam z Panem Bogiem i nimi. One mi tyle radości przynoszą – opowiada i karmi „z dzióbka” jednego ze swoich stu podopiecznych. Gładzi po piersi gołąbka. Ptak wydaje się zadowolony, pręży pierś. – Któż z nas nie potrzebuje miłości? – pyta Piotr.
W każdym, najdrobniejszym fakcie życia widzi miłość Boga. W tym, że podarowana krata do gołębnika pasowała jak ulał. Albo że ukochany gołąbek żył niezwykle długo – 19 lat i 7 miesięcy. Niektórzy hodowcy ofiarowali za niego wielkie sumy. – Nie sprzedałem. A swoje dzieci byś sprzedał? Ten gołąbek umarł mi na rękach – opowiada hodowca. Postawił dla niego na podwórku głaz i tam go pochował.


Zwrot ku Bogu jest tak radykalny, że w otoczeniu znajomych i rodziny Piotr Czak często nie znajduje zrozumienia. – Pan Bóg zawsze był ze mną, ale nie ja z Nim. W młodości różne szaleństwa się robiło. Pierwszym, który prowadził mnie do Boga, był proboszcz z Dziewkowic śp. ks. Ernst Nozinski, a teraz jest to ks. Wolfgang Jośko ze Strzelec Opolskich. On dodał mi wiary w życie, a miał trudniejszą sytuację niż ja. Kiedy go widzę, klękam przed nim i proszę o błogosławieństwo – mówi hodowca.


Kim ja jestem?


Mogłoby się wydawać, że to jakaś idylla: gruchające gołąbki, cisza wiejskiego otoczenia, pobożne myśli o kochającym Panu Bogu. – Siedzę tu codziennie rano przy stole, piję kawę, płaczę. Ale te łzy to dlatego, że wiem: „Ty jesteś, Panie Boże. Przebacz mi wszystko” – po policzkach Piotra Czaka płyną łzy.
 Psychiczne cierpienie zmieszane z otwarciem duszy na miłość Boga. Piotr Czak przerwał terapię m.in. z powodów finansowych. Od państwa nie dostał żadnego odszkodowania czy nagrody za bohaterski czyn. – Potrzebowałbym dłoni, żeby mi pomogła. Ale nie ma jej. Kim ja jestem dla mojego kraju? – pyta gorzko.
 Czy rzuciłby się jeszcze raz na ratunek kolegom, wiedząc, co potem go czeka? – Setki razy zadawałem sobie to pytanie. Biegłbym ich ratować. Bo inaczej oni by nie żyli – odpowiada.