Cuda są po śmierci

Agata Puścikowska


publikacja 20.03.2015 06:00

Gdy syn umiera, matka stoi obok. 
Potem patrzą w jednym kierunku i…
 to jest szczęśliwa opowieść.


– Cierpienie Antka nie poszło na marne – uważa Dorota, 
jego mama henryk przondziono /foto gość – Cierpienie Antka nie poszło na marne – uważa Dorota, 
jego mama

Antek, młodszy brat Marysi, starszy brat Róży, zachorował nagle. Wakacyjny rodzinny wyjazd, a tu zazwyczaj energicznego pięciolatka boli brzuch. Szpital, kilka nietrafionych diagnoz. Od września do grudnia 2004 stan Antka pogarsza się, a lekarze nie potrafią pomóc. W końcu pada diagnoza. Jak wyrok. Antek choruje na chłoniaka Bourkitta. Wyjątkowo zaawansowanego i złośliwego. Rozpoczyna się leczenie. Dramatyczne, agresywne. Podobno dające szansę. 
Dorota, matka Antka, wchodzi z synem na najtrudniejszą drogę w życiu. Od straszliwego bólu do nadziei.


Drogowskazy


W szpitalu Dorota dostawała od znajomej SMS-y z cytatami z Ewangelii. Niewiele niby, ale pomagały utrzymać pion w szpitalnym poziomie, pomagały zobaczyć inną, szerszą perspektywę. „Ja jestem. Nie lękajcie się. Każdy włos jest policzony”...
– Gdy umiera dziecko, gdy długo przebywa się z nim w szpitalu, to są całe wieki strachu przeplatanego nadzieją.

Onkologia dziecięca to inny świat, uczucia, których nie da się do niczego porównać – mówi Dorota. 
I tylko gdy diagnoza była już pewna, Dorota pomyślała: „Ściśnij mnie za rękę, Panie Boże. Nie dam sobie rady, gdy nie będziesz przy mnie. Oszaleję, jeśli mi nie pomożesz”. Matka innego chorego dziecka, pierwsza, którą Dorota zobaczyła po wejściu na onkologię, trzymała różaniec i obrazek Matki Bożej. Symboliczny to drogowskaz, bo już nigdy później tak modlących się szpitalnych matek Dorota nie widziała. I wyraźnie czuła, że nie jest sama. – Miałam wrażenie ciągłego wewnętrznego dialogu z Chrystusem. I otrzymywałam od Niego znaki. To mnie ratowało. 
Lekarz przekazał fatalne rokowania: być może Antek umrze lada dzień. Była brzydka, martwa zima. Dorota stała przy oknie. Za oknem straszyły brudne ulice i gołe drzewa. – Nie chciałam tak żegnać mojego radosnego, pięknego dziecka. Prosiłam Pana Boga: „Boże, jeśli Antek musi umrzeć, niech to będzie wiosna”…
Antek zaczął przyjmować leki ostatniej szansy i choroba cofnęła się. Na dwa miesiące. Wystarczyło, by zaczekać na wiosnę. Antoni został wypisany ze szpitala do domu. Pozostawienie go na oddziale oznaczałoby uporczywą terapię, do czego rodzice nie chcieli dopuścić. Został objęty opieką Warszawskiego Hospicjum dla Dzieci.

– Wcześniej tyle modliłam się o cud. A potem przyszedł czas, że przestałam. Zaczęłam modlić się o… śmierć dla swojego dziecka. Żeby przestał tak cierpieć.
Czy Maryja tam, na Golgocie, modliła się podobnie? – Prosiła o zakończenie Jego cierpienia. Tak, jestem pewna.


Przygotowanie


Pan Bóg przygotowywał Dorotę. Długo i konsekwentnie. – Pochodzę z rodziny lekarskiej. Dziadek odbywał staż na Litewskiej, tam, gdzie po latach leżał Antek. Jako dziecko czytałam pamiętniki dziadka, w którym opisywał towarzyszenie w chorobie i przy umieraniu onkologicznie chorej dziewczynce. Moja mama też jest lekarką – temat śmierci był w naszym domu naturalnie obecny. I w końcu gdy Antek i Marysia byli bardzo mali, do domu moich rodziców przeprowadziła się ciotka chora na raka. Mieszkała u nich do końca. Odwiedzałam ją z dziećmi. Przynosiły laurki i po prostu towarzyszyły.
Ciotka była coraz słabsza. Wyglądała jak szkielet. Dorota zupełnie przypadkiem zobaczyła kiedyś, jak Antek, siedząc naprzeciwko chorej, bierze delikatnie jej rękę i całuje. Miał cztery lata. 
I tylko tych Bożych przygotowań do życia i śmierci najpierw się nie rozumie i nie widzi. Dopiero potem stają się jasne: wszystko dzieje się po coś.


– Podobno jeśli się wejdzie na drogę krzyżową, jeśli się ją zaczyna rozpamiętywać, dopiero wchodzi się w życie. Ja kiedyś nie potrafiłam. Przerażało mnie cierpienie Jezusa. Nie potrafiłam bez trwogi odmawiać na różańcu tajemnic bolesnych. Co innego Antek. Gdy był jeszcze zdrowy, Droga Krzyżowa była chyba jego ulubionym nabożeństwem. Kontemplował, przeżywał. Scena obnażenia z szat, taka symboliczna dla chorych dzieci na onkologii, przemawiała do niego szczególnie. 
W czasie choroby Antka bliska Dorocie stała się Matka Boża Bolesna. Bolesna Matka matkę bolesną zrozumie. I kiedy Antek umierał, przepowiednia Symeona przestała już być dla Doroty przenośnią. „A ciebie miecz boleści przeniknie”. Przeniknął – dosłownie, namacalnie, fizycznie wręcz. 
Rozpacz? 
– Nie. Zawsze miałam świadomość, że to, co się dzieje, jest częścią Bożego planu, który On z jakiegoś powodu dopuścił. Rozpacz to brak Boga. I dlatego musi być straszna.


Pożegnania


Pożegnanie dziecka to proces. Momenty śmiechu, gdy dziecku lepiej, przeplatane z rozdzierającym żalem, gdy stan się pogarsza. To również czas umacniania, gdy przychodzi bunt największy, bo przeciw cierpieniu. 
Antek był waleczny, dzielny. Na wiele zabiegów pozwalał siłą woli i sześcioletnim męstwem. Jednak były i chwile kryzysu. Leżał kiedyś wściekły i wypominał: „To wszystko przez Pana Jezusa. Przez Niego umieram!”. Matka odpowiedziała: – Tak, to przez Pana Jezusa. On został poniżony, opluty, ubiczowany. Wtedy zapytał cię, Antku, czy pomożesz Mu nieść krzyż... 
I Antek cicho odpowiedział: „Tak, pomogę”. 
Jeszcze gdy Antek był w dobrej (w miarę) formie, znajomy ks. Jan przyniósł mu maleńki krzyżyk. Poprosił, by Antek go przyjął i oddawał Jezusowi swoje cierpienie. A Antek jak to Antek: poskakał, pofikał, kapelusz księdza przymierzył. Niby prośbę pominął, niby nie zrozumiał. I tylko później, przed każdym kolejnym zabiegiem, przed każdym bólem i kolejnym dziecięcym krzyżem, drewniany krzyżyk do kieszeni wkładał. Zaciskał na nim rękę i mówił: „Jezu, ufam Tobie”. Tajna mocna broń. 
Ksiądz Jan przygotował też Antka do Wczesnej Komunii, wyspowiadał. I potem odwiedzali już Antka na oddziale we dwóch: Pan Jezus i ks. Jan. 


Z domu do Domu


Odwiedzali go i w domu, dokąd Antoni trafił pod koniec marca 2006 r. A w domu było cudownie. Antek dostał łóżko na pilota, które jeździło do góry i na dół. Szalał z radości, cieszył się, że jest wśród rodziny. Biegał po domu półtora dnia. Potem już nie wstawał.
Przyszedł czas, by rodzinnie towarzyszyć mu w umieraniu. Starsza siostra Marysia rozmawiała więc z Antkiem poważnie o życiu i szkolnych troskach. Młodsza Róża bawiła się lalkami przy łóżku. Na świecie był już malutki Tadeusz, wyczekany młodszy braciszek. Antek przy niemowlaku wyciszał się. Jakby Tadzio był najlepszym lekarstwem na coraz większe problemy z łapaniem oddechu, z przyjmowaniem pokarmu i wody, z życiem. 
Ukochany tata Sebastian śpiewał chłopcu do snu „Marsz Mokotowa” (to dzięki ojcu Antek uwielbiał historię). Rodzice spali zresztą koło syna na materacach, by być jak najbliżej. Dotykali, żeby zapamiętać ciepło. Wąchali, by na zapas przechować zapach. A Dorocie, gdzieś tam w głowie brzmiały słowa ks. Twardowskiego: „Tak wielkie cierpienie pocałuj w rączkę”. Całowała.


Płakali poza jego pokojem. Bo gdy kiedyś niemal nieprzytomny Antek poczuł, że oboje przy nim płaczą, ostatkiem sił, ale niezbyt potulnie, rozkazał: „Nie płaczcie, tylko się módlcie!”. 
W czasie choroby syna dla Doroty pociechą był Różaniec. W myślach powtarzała dziesiątek po dziesiątku. To pozwalało wyłączyć się i trwać.
– Odkryłam tajemnicę wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. To było jak światło: dotarło do mnie, że Maryja została zabrana do nieba z ciałem. I tam, całą sobą, czeka na moje dziecko! Ja oddaję Jej Antka. On przechodzi z moich rąk, z moich kolan, wprost na Jej materialne ręce i na jej kolana. Te kolana czekają na wszystkie cierpiące dzieci. Prezent dla ziemskich matek.
Antek w domu przebywał 
21 dni. Umarł rankiem 20 kwietnia 2006 r. Cicho i spokojnie. 
– On był doskonały w rozwiązywaniu trudnych sytuacji – Dorota delikatnie się uśmiecha.


Cierpienie
pocałuj w rączkę


Jakiś czas wcześniej Dorota zapytała znajomego lekarza, czy w przypadku chłoniaka bourkitta zdarzają się cuda. Odpowiedział, że cuda dzieją się po śmierci. 
Miał rację.
Na pogrzeb Antka przyszły tysiące osób. Ludzki cichy płacz mieszał się z… nadludzką nadzieją i jakąś przedziwną wyczuwalną radością i pokojem. Święte dziecko przeszło z domu do domu. Niewierząca lekarka onkolog, która opiekowała się Antosiem i która zawsze mówiła: „Boga nie ma! Czy nie widzi pani, co tu, na onkologii, się dzieje?!”, wpadła zdyszana na Mszę pogrzebową. I w biegu rzuciła tylko: „Gdzie jest konfesjonał?”.


Ulubionymi książkami Antka były historie z Narnii. W szpitalu tęsknił do świata fizycznego, tęsknił za łażeniem po drzewach, zapachem trawy, szalonymi zabawami z rodzeństwem. Narnijski świat był tego namiastką. Dorota czytała mu, a on przymykał oczy i chłonął. W ostatnim tomie, który zdążyli jeszcze wspólnie przeczytać, bohaterskie rodzeństwo przegrywa walkę, „Ostatnią walkę”. Pozornie. Zakończenie Narnii było więc i Antka zakończeniem: po pozornej przegranej przeszedł do lepszego świata. Gdzie czekał na niego znacznie lepszy Aslan.


Gdy dziecko umiera, pozostaje rozdzierająca pustka. Widać ją nawet na rodzinnym zdjęciu, pstrykniętym przypadkiem i „bez ustawiania”. Na fotografii zrobionej niedługo po śmierci Antka w równym rządku stoją: Marysia, puste miejsce, Róża i Tadeusz. Kolorowa fotografia wyraźnie odtworzyła stan rodzicielskiego serca: oczekiwanie, że dziecko wróci, wyjdzie zza rogu, usiądzie przy rodzinnym stole. 
Ale choć czas tej dziury nie leczy, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc rozdzierająca tęsknota i fizyczny brak zaczynają zmieniać się w duchową łączność. Powoli, stopniowo. Nieustanny płacz na cmentarzu, przy grobie zmienia się w dialog z synem. 
Nie, jego fizyczny brak nigdy nie przestanie boleć. Matka nigdy nie przestanie cierpieć z powodu fizycznej rozłąki z dzieckiem. Ale w miejsce wielkiego bólu z czasem pojawia się nadzieja i radość. Jedno z dzieci jest już w niebie! Na pewno. A ponieważ Antek to dziarski i wymagający chłopak, do tego kochający brat, pomoże rodzeństwu w dobrej drodze.

Po śmierci Antka Dorota urodziła jeszcze Basię, Stefana, Ksawerego i Jędrusia, wspaniałych, radosnych, energicznych i zdolnych. Jest więc na kogo (z góry) uważać.
Z czasem pojawiła się też kojąca matczyna pewność: cierpienie Antka nie poszło na marne. Dał je Chrystus. Po co i dla kogo? Misterium dziecięcego krzyża i Bożej opieki cały czas trwa.
Rekolekcje nie tak dawno temu. Dorota jest sama w kaplicy. Siedzi tuż przed tabernakulum. I modli się. Dość odważnie: „Czemu jeden raz w roku Antek nie mógłby do nas wrócić? Na godzinę odwiedzić. Bym go przytuliła, uradowała się nim”. W tym momencie niemal wyraźnie usłyszała syna. Chyba lekko zirytowanego: „Mamo, przecież ja tu jestem! Czego ty chcesz?!”. I tak już zostali w tej kaplicy razem. Z dwóch perspektyw patrząc na tabernakulum. I na życie.

TAGI: