Rozumiesz coś z tych robaczków?

Agnieszka Gieroba

publikacja 18.04.2015 06:00

Ten, kto zna chiński, może liczyć na dobrą pracę i niezłe pieniądze. Może dlatego coraz więcej Polaków chce studiować sinologię. A język nie jest taki trudny, jak mogłoby się wydawać.

Jingmei Guo od 6 lat uczy chińskiego w Lublinie Agnieszka Gieroba /Foto Gość Jingmei Guo od 6 lat uczy chińskiego w Lublinie

Z chińskimi partnerami tylko na Lubelszczyźnie współpracuje kilka dużych firm. Są z różnych branż. Jedni produkują maszyny rolnicze, inni szkło, jeszcze inni różnego rodzaju wyspecjalizowane narzędzia. Współpracę z azjatyckim partnerem prowadzą też telekomunikacja oraz kilka małych firm prywatnych zajmujących się handlem i usługami. Żeby współpracować, trzeba się dogadać. To z kolei wymaga znajomości... najlepiej języka chińskiego. Specjalista znający ten język w każdej z tych firm znalazłby pracę od zaraz. Języka chińskiego można się uczyć np. na KUL, i to już od 8 lat. Najpierw były to zajęcia fakultatywne dla studentów wszystkich kierunków. Z czasem lubelski uniwersytet nawiązał na tyle ścisłą współpracę z Yangtze Normal University w Chongqing w Chińskiej Republice Ludowej, że możliwe było pozyskanie stamtąd wykładowców.

Trzy lata temu KUL otworzył trzecią w Polsce sinologię. W tym roku dołączył do nielicznej grupy ośrodków, w których można zdawać państwowy egzamin z języka chińskiego, uprawniający np. do podjęcia studiów w krajach chińskojęzycznych. Na ten nietypowy egzamin zgłosiło się 43 kandydatów. – Zainteresowanie nauką języka chińskiego jest ogromne – przyznaje Helena Błazińska, koordynator sinologii KUL. – Na naszą sinologię aplikuje zwykle 6 osób na 1 miejsce, podczas gdy na inne kierunki studiów można się dostać bez problemu. Młodzi upatrują w nauce chińskiego szansy nie tylko na dobrą i bardzo ciekawą pracę, ale obserwując, jak prężnie rozwija się chińska gospodarka i nauka, chcą wyjeżdżać do Chin i uczestniczyć w różnych projektach badawczych – mówi. KUL zatrudnia na uczelni native speakerów. Wśród nich jest Jingmei Guo, przez Polaków nazywana po prostu panią Mei.

Gdzie się podziali ludzie?

Jingmei Guo studiowała w Chinach literaturę. To ona pokazywała świat, jakiego Jingmei wokół siebie nie widziała. – Czytając książki, przenosiłam się w zupełnie inne realia – opowiada. – To chyba wtedy zrodził się pomysł, by wybrać jeszcze takie studia, które przygotują mnie do uczenia chińskiego cudzoziemców – wyjaśnia. Po kilku latach przygotowań stanęła przed swoją pierwszą grupą studentów, którzy z różnych krajów przyjechali do Chin. – To było niesamowite doświadczenie kontaktu z ludźmi z innego świata. Kiedy więc przyszła jeszcze możliwość, by samemu wyjechać gdzieś, by uczyć chińskiego, zgłosiłam się do programu bez wahania – wspomina. Trzeba było zadeklarować, do jakiego kraju chciałoby się pojechać. Jingmei wybrała Hiszpanię. Okazało się jednak, że Hiszpanie nie potrzebowali akurat nikogo, więc program przydzielił ją do Polski, do Lublina. – Kiedy usłyszałam, że mam jechać do Lublina, natychmiast przypomniała mi się książka Isaaca Singera „Sztukmistrz z Lublina”. Wiem, że większość moich rodaków o Lublinie nie słyszała, a o Polsce wiedzą tylko, że Jan Paweł II był waszym rodakiem. Niektórzy słyszeli jeszcze o Wałęsie. Byłam w lepszej sytuacji, ale i tak rzeczywistość mnie zaskoczyła – opowiada. Do Polski przyjechała z mężem i małą córeczką. To było 6 lat temu. – Wyjeżdżając, dużo czytaliśmy o Polsce i Lublinie. Chcieliśmy się jakoś przygotować. Kiedy przywieziono nas na Poczekajkę, gdzie dostaliśmy służbowe mieszkanie, rozglądaliśmy się wokół z niedowierzaniem. Myśleliśmy: gdzie są ludzie? Czy ten Lublin, o którym czytaliśmy, że jest miastem uniwersyteckim i tyle się tu dzieje, położony jest w lesie? Kiedy o to zapytaliśmy, usłyszeliśmy, że nie, że jesteśmy w pobliżu centrum miasta. To był największy szok. Pochodzimy z miasta Iinan w prowincji Shandong, które jest średnim chińskim miastem. Średnim, czyli takim, gdzie mieszka 5 milionów mieszkańców. Lublin, który liczy niecałe 400 tys. ludzi, wydał się nam pusty – wspomina swoje pierwsze wrażenia rodzina Guo. Szybko przywykli do nowej rzeczywistości. Wśród Polaków czują się znakomicie. Oboje małżonkowie uczą chińskiego na KUL.

Znakami malowane

Żeby zacząć studiować sinologię, nie trzeba wcześniej znać chińskiego. Wymagana jest jedynie znajomość angielskiego. – Mamy różnych studentów. Niektórzy uczyli się wcześniej chińskiego, inni japońskiego, ale większość zaczyna od początku – mówi Helena Błazińska. Każdy ze 115 studentów sinologii na KUL przyznaje, że to bardzo trudne studia, wymagające wiele nauki i koncentracji. – Dla mnie trudnością było uczenie się chińskich znaków – mówi Paulina, studentka III roku sinologii. – Nie chodzi o ich pisanie, choć to też wymaga uwagi, bo często postawienie źle jednej kreski zmienia znaczenie, ale o ich zapamiętywanie. Nigdy wcześniej nie wymagano od nas zapamiętania tak dziwnych na pierwszy rzut oka figur. Dlatego ich nauka wymaga ciągłego przypominania sobie nie tylko ich znaczenia, ale i wyglądu – tłumaczy. A znaków trzeba nauczyć się całkiem sporo. Chińskie dzieci uczą się 3000 znaków przez pierwsze sześć lat szkoły. Jest to wystarczające dla czytania książek i gazet. Studenci taką umiejętność powinni opanować w trzy lata, jeśli chcą po ukończeniu licencjatu myśleć o studiach w Chinach lub podejściu do egzaminu państwowego. Wykształcony Chińczyk zna około 6 tys. znaków. – Polacy znakomicie sobie radzą. Są dobrzy z gramatyki, która w języku chińskim jest bardzo prosta. Wystarczy ułożyć słowa w odpowiedniej kolejności i już mamy zdanie. Struktura gramatyczna tego języka jest prostsza od języka angielskiego. Dobrze też radzicie sobie z wymową, gorzej z pisaniem znaków – mówi Jingmei Guo.

Praca czeka od zaraz

Sami studenci przyznają, że gdyby nie wymiana semestralna z chińską stroną, która pozwala na wyjazd do Chin lub na Tajwan, nauka byłaby dużo trudniejsza. – Kiedy wokoło słyszysz chiński, musisz poruszać się w całkiem innej rzeczywistości niż ta, którą znasz. W sklepach i na ulicach widzisz chińskie znaki. W takiej sytuacji chyba organizm ma większą moc przyswajania – mówią studenci, którzy wrócili z Chin. Mimo wysiłku, jaki trzeba włożyć w studiowanie sinologii, młodzi ludzie coraz chętniej wybierają takie właśnie studia. – Na dzisiejszym niepewnym rynku pracy można mieć pewność zatrudnienia. Współpraca z Chinami to także podpisywanie umów, zapoznawanie się z odpowiednimi procedurami i przepisami w języku chińskim, więc różnego rodzaju tłumaczenia, nie wspominając o możliwości nauczania chińskiego. Jest w czym wybierać – przekonują studenci. Potwierdzają to władze uczelni, które otrzymują coraz więcej zapytań o tłumaczy języka chińskiego czy możliwość przeprowadzenia lekcji z podstaw chińskiego wśród pracowników firm współpracujących z partnerami z Azji. – Ostatnio coraz większe zainteresowanie nauką chińskiego wykazują prawnicy. Wszelkie kontrakty mają swoje prawne zapisy, zdarzają się także różne konflikty, które trzeba rozwiązywać na drodze prawnej, stąd coraz więcej prawników chce uczyć się chińskiego. To już oczywiście w ramach Akademickiego Centrum Językowego, gdzie każdy może zapisać się na naukę języka obcego – mówi Helena Błazińska. Językami chińskimi posługuje się na świecie niemal półtora miliarda ludzi. Wśród nich tylko kilkadziesiąt milionów to osoby, które nie pochodzą z Chin. Dlatego lubelscy sinolodzy, którzy jako pierwszy rocznik skończą w tym roku studia licencjackie, myślą o dalszej nauce w różnych szkołach wyższych Azji. Większość z nich nie chce tam zostać na stałe, choć wyjazd w tak inne niż europejskie rejony to wielka przygoda. Chcą poznać świat, znany większości Polaków tylko z książek i telewizji, a potem wrócić i za godziwą płacę wykonywać ciekawą pracę.

TAGI: