Kierunek: gdziekolwiek

Aleksandra Pietryga

publikacja 16.04.2015 06:00

Kiedy mama bała się o jego bezpieczeństwo w krajach islamskich, przyjaciel Michała pocieszył ją, że muzułmanie mają nakaz szanowania dwóch typów ludzi: pielgrzymów i wariatów...

Uświadomiłem sobie, że nie ma miejsca na świecie, do którego nie mógłbym dotrzeć, gdybym tylko chciał – mówi Michał Piec Archiwum prywatne Uświadomiłem sobie, że nie ma miejsca na świecie, do którego nie mógłbym dotrzeć, gdybym tylko chciał – mówi Michał Piec

Świat powoli staje się dla niego ciasny. Michał Piec w ciągu kilku lat odwiedził ponad 60 krajów. Pieszo, na rowerze, autostopem, tanimi liniami lotniczymi. Na jego osobistej mapie znalazły się Europa, Azja, Ameryka Południowa, odrobina Afryki. Urodził się z wrodzoną wadą serca. Kiedy miał trzy lata, przeszedł poważną operację. Lekarze zakazali jakiegokolwiek wysiłku fizycznego. Przez całe dzieciństwo zamiast kopać z chłopakami piłkę, grał... w szachy. Czuł, że to nie jest jego świat. Niespokojny duch wyrywał się na wolność.

Kiedyś ciocia podarowała mu serię książek Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego. To był zwrot. Postanowił, że tak czy siak dotrze na koniec świata. – Po latach trafiłem do miejsca, które jest nazywane „końcem świata”, czyli na Ziemię Ognistą, archipelag na południowym wybrzeżu Ameryki Południowej – opowiada Michał. – Znalazłem się w miejscowości Ushuaia, która jest najbardziej na południe wysuniętym miastem świata. Ale się rozczarowałem. „Koniec świata” wyobrażałem sobie inaczej. A tu pełno turystów! Tylu rowerzystów, ilu tam się nagromadziło, nie spotkałem w całej w Ameryce Południowej.

Przełomowa podróż to Camino de Santiago, tuż po maturze. – Wybierałem się z kolegą, ale w ostatniej chwili kumpel zrezygnował. Poszedłem sam. Po raz pierwszy w życiu pojechałem autostopem na koniec Francji i od tego miejsca zacząłem swoje samotne Camino. Tylko, że trudno w tym kontekście mówić o samotności. Tyle osób wędruje tym szlakiem, że przez cały czas idzie się z kimś. Potem przyszedł czas na Wieczne Miasto.

– Poszliśmy do Rzymu z dwójką przyjaciół. To miała być pielgrzymka. Nieśliśmy krzyż, który z dnia na dzień był coraz cięższy... Niesamowity czas. Kiedyś głupio było mi się przeżegnać przed kościołem, a przez to, że 40 dni z krzyżem w ręce manifestowaliśmy swoją wiarę, przestałem się wstydzić. Uodporniłem na drwiny, w ogóle mnie to nie rusza. W zasadzie w drodze sami prowokowaliśmy rozmowy o Bogu. Owszem, spotkaliśmy się też z agresją. Ludzie zaczepiali nas, coś krzyczeli z samochodów, szturchali czy wręcz pluli. Ale były też inne sytuacje. Ktoś jechał drogą, zatrzymał się i uklęknął przed tym naszym krzyżem...

Podróże stawały się coraz bardziej ekstremalne. Michał złapał wiatr w żagle. – Z kolegą poznanym w internecie pojechaliśmy rowerami do Ziemi Świętej. Jechaliśmy między innymi przez Węgry, płaskie jak patelnia. Był potworny upał, powoli kończyła nam się woda. Dookoła pusto, ale w końcu dojeżdżamy do jakiegoś domu. Na podwórku leży mężczyzna, który spadł z wózka inwalidzkiego. Obok starsza kobiecina próbuje go podnieść, ale ewidentnie nie daje rady. Nie wiadomo, jak długo już się z nim szarpie, bo on jest taki ciężki i bezwładny. Posadziliśmy go z powrotem na tym wózku. Chociażby dla tego jednego momentu warto było wyruszyć w drogę. Wodę też dostaliśmy...

Jak po maśle

Bakcyl został połknięty. Kolejne wypady kuszą coraz bardziej. Ale to kosztuje. Michał studiuje ekonomię, a praktykę odbywa w drodze. Wyspecjalizował się w sztuce taniego podróżowania. Do Szwecji poleciał samolotem, tam i z powrotem za 12 zł. – Zabraliśmy z kumplem ze sobą skompresowane kanapki pochowane po kieszeniach, zupki chińskie przedziurkowane szpilką – wspomina. – Na miejscu jeździliśmy autostopem, nocowaliśmy na dziko i nie wydaliśmy ani grosza w ciągu 4 dni. Z dalszych podróży najtaniej wyszła Japonia. Udało mi się znaleźć bilety za 281 zł. Na miejscu byłem 8 dni, poruszałem się transportem kombinowanym, nocowałem w różnych miejscach, między innymi w toalecie damskiej...

Potrafi, nawet przez miesiąc, żyć za mniej niż dolara dziennie. Czyli poniżej granicy ubóstwa ustalonej przez Bank Światowy. Zdaje sobie sprawę, że tak żyją miliony ludzi na całym świecie. Zobaczył to na własne oczy. Śpi, gdzie popadnie: w rurze zjeżdżalni na placu zabaw, pod mostem w Sankt Petersburgu, w szpitalu na Syberii, w szatni sędziów piłkarskich, na trybunie piłkarskiej, na polu golfowym, na przystankach autobusowych, w pustostanach, w schronisku dla bezdomnych. Korzysta z pomocy tubylców, siada z nimi do stołu, jada, czym go poczęstują. W Kambodży zjadł mocno mięsistego pająka. W Wietnamie pił wino z węża. – Piłem też kawę zwaną kopi luwak, wytwarzaną z ziaren wydobywanych z odchodów łasic. Te zwierzęta zjadają najlepsze owoce kawowca, ale nie potrafią ich strawić... I jeszcze jadłem owoce durianu, najbardziej śmierdzącego na świecie.

Jednak pewnego dnia, na granicy irańsko-ormiańskiej, jego żołądek zastrajkował. – Ktoś mnie zaprosił do siebie na posiłek i podał chleb z masłem, na którym było więcej much niż miejsca na to, żeby siadały kolejne – opowiada. – Zjadłem to i wtedy zaczęły się problemy żołądkowe. Trwały miesiąc. Okazało się, że to były lamblie. Ale poza tym nic złego się nie działo. Zawsze mówię, że w takich przypadkach ważna jest dezynfekcja alkoholowa – śmieje się.

Jedno słowo: seks

Bywało niebezpiecznie. W Iranie skradziono mu wszystkie pieniądze i dokumenty. – To była masakra. Byłem w miejscowości Sziraz w południowo-środkowym Iranie. Przez moją nieuwagę kieszonkowcy zabrali mi na ulicy paszport, prawo jazdy, kartę NFZ, ubezpieczenie, całą kasę. Nie zdawałem sobie do końca sprawy z powagi sytuacji, bardziej martwiłem się o te pieniądze. To był 2010 rok, na Iran od wielu lat było już nałożone embargo handlowe, dlatego nie działały tam karty Visa czy MasterCard. Wszystko miałem w gotówce. Nie miałem pojęcia, co oznacza brak dokumentów...

Zrobiłem maraton po komisariatach, z nikim nie można się było dogadać po angielsku. Taka sytuacja: siedzę pod jednym z komisariatów, nagle podjeżdża dwóch policjantów, podchodzą do bagażnika, otwierają go i wyciągają z niego gościa w kajdankach, prowadzą do budynku. Za chwilę ze środka słychać krzyki, jęki. Potraktowali go paralizatorem, skopali... Mnie tak na szczęście nie traktowali. Wszystko skończyło się dobrze.

W jednym z komisariatów wręczono mu zapieczętowany list na adres MSZ w Teheranie. Przez tydzień się tułał, sprzątacze teherańskiego metra dzielili się z nim jedzeniem. W ambasadzie polskiej miał sobie wyrobić tymczasowy dokument. To już był czas paszportów biometrycznych, dane weryfikowane są na podstawie odcisków palców. Okazało się, że od kilku dni nie działał system komputerowy. Pracownicy ambasady głowili się, jak ustalić tożsamość mężczyzny. I w końcu jeden zapytał, czy Michał ma profil na Naszej-klasie albo na Facebooku. Weszli na konto Naszej Klasy i na podstawie galerii zdjęciowej ustalili tożsamość.

Druga mocna historia miała miejsce na Cyprze, w północnej części okupowanej przez Turcję. Szukając noclegu, Michał wszedł do budynku w stanie surowym. – Drzwi strasznie skrzypiały, zobaczyłem schody, wszedłem na górę, nadmuchałem matę i zasnąłem. Nagle w nocy z dołu słyszę głosy. Ktoś gada po turecku. Zastygłem w bezruchu. A tu naraz dwóch wielkich Turków wchodzi na górę, latarką świecą mi po oczach, coś do mnie gadają. Chciałem im wytłumaczyć, co tu robię. Mówie, że jeśli to problem, to się zwinę od razu, a jak nie, to się prześpię i rano sobie pójdę. Nic do nich nie docierało. W końcu jeden z nich powiedział słowo, które dobrze zrozumiałem: seks... I powtórzył je chyba 7 razy! Nigdy jeszcze tak szybko nie ubierałem spodni. Na szczęście udało mi się stamtąd wydostać.

Matka Boska na weselu

Podróżuje sam albo z przyjaciółmi. Samotne wypady mają swoje plusy, na przykład dużą niezależność. Czasem jednak człowiek staje przed niesamowitym widokiem, wydarzeniem, spotkaniem – i nie ma go z kim dzielić. – Kiedy wyjeżdżam sam, mam więcej czasu na spotkanie z Bogiem – mówi Michał. – To zdecydowanie czas zbliżający do Niego. Czuję wtedy szczególnie Jego bliskość. Najlepiej mi się modli w podróży. Drugim najważniejszym aspektem tych wędrówek są spotkania z ludźmi. – Lubię kraje postsowieckie i bliskowschodnie, gdzie ludzie są niesamowicie otwarci – opowiada. – W Kambodży byliśmy na weselu. Jechaliśmy sobie rowerami, a oni zawołali nas i zaprosili do stołu. I nagle uświadomiliśmy sobie, że to my jesteśmy większą atrakcją tego wesela niż państwo młodzi. To nie w porządku. Daliśmy młodej parze obrazek Matki Boskiej Piekarskiej i pojechaliśmy dalej.

Drugi taki obrazek zostawiłem w Syrii, na południe od Damaszku. Do stołu zaprosili nas mężczyźni. Usiedliśmy z nimi po turecku, kobiety przyniosły jakąś sziszę, placek, herbatę. Na pożegnanie daję gospodarzowi ten obrazek, a on pokazuje palcem na małego Jezuska i na migi pyta, czy to ja jestem...

TAGI: