Potrzebują mojego czasu

publikacja 20.04.2015 06:00

O wolontariacie, budowaniu relacji z uczniami i pracy jako powołaniu z „Bohaterem katechezy” dr Edytą Bem rozmawia Anna Kwaśnicka.

Potrzebują mojego czasu Anna Kwaśnicka/Foto Gość

Anna Kwaśnicka: Uczniowie mówią o Pani jako o katechecie z powołania. Czy tak postrzega Pani swoją pracę?

Edyta Bem: Na początku nie traktowałam tego jako powołania. Podjęcie studiów teologicznych było dla mnie czymś troszkę narzuconym. Po maturze myślałam o fizyce, matematyce, a proboszcz zaproponował mi studia teologiczne w Opolu. Nie do końca sobie dowierzając, pomyślałam, że spróbuję. Ale gdy rozpoczynałam pracę w Centrum Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego, w szkole, której jestem absolwentką, miałam poczucie, że to powołanie. Czuję, że nie mogę zamknąć swojej aktywności do 45 minut lekcji. Młodzież potrzebuje mojego czasu. Oni spotykają się z problemami, które dorosłym mogą się wydawać błahostką, a dla nich są ogromną trudnością do pokonania. Dlatego nieraz trzeba zostać po lekcjach, rozmawiać, pewne sprawy próbować wyjaśnić. To bardzo często problemy związane z wiarą i osobistymi przeżyciami.

Jak budować relacje z uczniami? Kiedy przychodzą do szkoły pierwszacy, są przestraszeni?

Nie są przestraszeni. Przychodzą po gimnazjach z różnym doświadczeniem z lekcji religii. Czasami takie rzeczy opowiadają, że ja sama nie jestem pewna, czy mówią prawdę, czy zmyślają. Ale zawsze powtarzam im, że czas gimnazjum się skończył, że zaczynamy od nowa, a jeśli ktoś chce obrażać Kościół, chce obrażać księży, katechetów, to nie u mnie na lekcji. W tym roku szkolnym I klasa technikum, w której większością są chłopcy, przyszła na pierwszą lekcję i od razu 80 proc. uczniów oświadczyło, że się wypisuje. Powiedziałam: „twój wybór, ale decyzję podpisują rodzice, a nie ty”. Zaczęliśmy normalną lekcję, opowiedziałam, co będzie obowiązywało, czego wymagam. Emocje powoli schodziły. Efekt jest taki, że na religię chodzi 100 procent. Niemniej pierwsze lekcje były walką, w której wylewali żale na to, co było wcześniej na katechezie i w czasie przygotowania do bierzmowania.

To znaczy, że przychodzą do Pani z żalami na Kościół?

Bardzo często, szczególnie klasy pierwsze. Opowiadają, że ten ksiądz to zrobił, ta katechetka tamto. Tak się zaczyna, personalnie, o konkretnej osobie. My w ich wieku byśmy sobie w ogóle nie pozwolili na coś takiego, a oni nie boją się używać nazwisk. Staram się to wszystko jakoś załagodzić. W 11 klasach, w których uczę, na religię nie chodzi zaledwie kilkanaście osób. A wracając do budowania relacji, to jest to proces, który trwa. W pierwszych klasach na wiele rzeczy sobie nie pozwolę, ale pojedyncze osoby już wtedy staram się włączać we wspólne inicjatywy, np. przygotowanie Drogi Krzyżowej. Oczywiście to nie tylko moje inicjatywy. W naszej szkole bardzo dobrze układa się współpraca z dyrekcją i innymi przychylnymi mi nauczycielami, a w parafii – z księdzem proboszczem. Sama nic bym nie zdziałała. Jestem wdzięczna zarówno dyrekcji szkoły, jak i księdzu proboszczowi parafii św. Wawrzyńca, że dzięki ich wsparciu i pomocy mogę rozwijać swoją wizję życia dla człowieka, a nie obok niego.

W zgłoszeniu do plebiscytu „Bohater katechezy” uczniowie wymienili też swoje osiągnięcia w konkursach religijnych. Czy trudno jest zachęcić młodzież do dodatkowego zdobywania wiedzy teologicznej?

Może to nie jest dobre, ale ja nie pytam, kto chce uczestniczyć w konkursie. W pierwszych klasach wskazuję, że ta i tamta osoba powinna wziąć udział. Raczej się podporządkowują, a w późniejszych starszych klasach sami się zgłaszają. Nie we wszystkich konkursach bierzemy udział, bo przygotowania zajmują bardzo dużo czasu. Przykładowo na ogólnopolski konkurs „Myśli Jana Pawła II” opracowuję dla uczniów każdy papieski list i dokument i do każdego z nich układam pytania. Czasami jest ich 400, a nawet 500. Uczniowie uczą się właśnie poprzez te pytania.

Dlaczego angażuje Pani młodzież w wolontariat?

Wielu uczniów pochodzi z rodzin dość dobrze sytuowanych i chciałabym, żeby nie było w nich przekonania, że im wszystko się należy. Chcę, by mieli świadomość, że wokół nich są dzieci czy osoby starsze, które mają dużo trudniejszą sytuację, które inaczej doświadczają życia. Gdy młodzież zrozumie to już na progu szkoły średniej, to w przyszłości taki bagaż doświadczeń może im pomóc. Jeżdżę z uczniami do Domu Dziecka w Gliwicach, który prowadzą siostry służebniczki. Staramy się tam być przed Bożym Narodzeniem i w okolicach Dnia Dziecka. Odwiedzamy też mieszkańców Domu Pomocy Społecznej w Kadłubie, który prowadzą Franciszkanki Misjonarki Maryi. Wychowawczyni klasy II, w której są sami chłopcy, zapytała, czy możemy tam pojechać. Obie bałyśmy się tego doświadczenia, bo nie byłyśmy pewne, czy któryś z uczniów z czymś nie wyskoczy. W autobusie byli pewni siebie, ale gdy każdy z nich musiał zaopiekować się jedną osobą niepełnosprawną intelektualnie, musiał pomóc jej w zawodach sportowych, gdy nawet przejście pod mostkiem było wielkim wyczynem, ich emocje spokojnie opadały. W efekcie poprowadzenie kogoś za rękę czy pojechanie z kimś na wózku nie było dla nich problemem. Z Kadłuba wrócili odmienieni. Ucieszyło mnie, jak jeden z uczniów powiedział, że teraz wie, co ma w życiu.

Przeprowadzacie również wiele akcji charytatywnych...

Te akcje to wynik tego, czego akurat w danym momencie doświadczamy. Niedawno gościły tutaj siostry z Ukrainy, które opowiadały o sytuacji u siebie, mówiły, jak można im pomóc. Rozmawiałam o tym na lekcji z uczniami klasy II Tek i dziewczyny szybko podchwyciły, że też chcą włączyć się w pomoc. Zdecydowaliśmy się na akcję „Muffinka dla Ukrainy” i uzgodniliśmy termin z księdzem proboszczem strzeleckiej parafii św. Wawrzyńca. Dziewczyny w sobotę upiekły muffinki i przywiozły je, a w niedzielę w czwórkę sprzedawałyśmy je po Mszach św. Z podobną inicjatywą wyszliśmy po pożarze w Barce. Ta sama forma, ale inne przeznaczenie. Angażuję młodzież, bo mam takie doświadczenie, że postawy pomagania innym w pewnym momencie do nich powrócą.

TAGI: