Przegonić bestię uśpioną

Agata Puścikowska

publikacja 21.05.2015 06:00

Prawie 900 km biegiem. Taki trucht w bezinteresownym interesie. Józefowi jest potrzebna wątroba, Andrzej ją wybiega.

Przegonić bestię uśpioną jakub szymczuk /foto gość Andrzej i Olga Ripperowie z synem

Państwo Ripperowie biorą ślub w 2003 r. Mieszkają w Bieszczadach. Antek rodzi się rok później. Po kilku latach przeprowadzają się w strony Olgi, pod Grodzisk Mazowiecki. Olga jest anglistką, Andrzej zajmuje się instalacjami grzewczymi. W kwietniu 2007 r. rodzi im się drugi syn, Józef.

Diagnoza

– Mały miał kilkanaście dni, kiedy poszłam z nim na kontrolę. Pediatrze nie podobała się bladość dziecka, oliwkowy kolor skóry. Wyniki badań były powalające: bilirubina koszmarna. Potrzebna była natychmiastowa hospitalizacja. Liczył się każdy dzień – opowiada Olga. Gdy mówi, dramatyczne chwile znów stają przed oczami. I wypływają jak dwie zwyczajne matczyne łzy. Jakimś cudem udało się natychmiast umieścić Józia w Centrum Zdrowia Dziecka. Był 1 czerwca.

Przed Ripperami otworzył się zupełnie nowy świat, którego nie znają rodzice zdrowych dzieci. Razem z Józiem musieli przejść na drugą stronę lustra walki o zdrowie dziecka, chorób i ciągłego lęku o życie. Diagnoza: atrezja dróg żółciowych. Choroba, której pochodzenie jest nieznane. Wiadomo tylko, że żółć nie wydostaje się z wątroby, komórki niszczeją, pojawia się marskość. Aby uratować dziecko, potrzebna była natychmiastowa operacja. Józek miał 53 dni, gdy przeszedł operację wycięcia dróg żółciowych. Na szczęście udaną. Gigantyczna bilirubina zaczęła powolutku, powolutku spadać. – Żyliśmy wtedy jeszcze nadzieją, że to wystarczy. Że przeszczep, o którym mówili lekarze, nie będzie konieczny – wspominają rodzice. – Z drugiej strony wiedzieliśmy, że wszyscy pacjenci z tą chorobą prędzej czy później wymagają przeszczepu wątroby.

Mijają lata. Józek, sympatyczny i energiczny blondynek, rozwija się doskonale. Intelektualnie. Fizycznie wciąż pod kontrolą lekarską. Ale badania nie pozostawiają złudzeń: dziecko ma coraz słabsze wyniki. Chora wątroba coraz częściej daje o sobie znać. Józek wie, że czeka go poważna, ratująca życie operacja. Kiedy? – Tego właśnie nie wiadomo. Być może za kilka lat. Często jednak przy atrezji dróg żółciowych dzieje się tak, że choroba postępuje nagle. I wtedy nie ma czasu na zastanawianie się. Wtedy trzeba działać – opowiada Olga. I znów dwie matczyne łzy, pełne niepewności o przyszłość syna, spływają po policzkach.

Co dalej?

W Europie nie jest możliwy przeszczep wątroby od niespokrewnionych dawców. Natomiast nigdy nie ma pewności, że przeszczep od rodziny będzie możliwy. Nie zawsze bliskie pokrewieństwo gwarantuje zgodność tkankową potrzebną do zabiegu. – Ta choroba jest jak… bestia. Teraz śpi. Ale może się obudzić w każdej chwili – mówią rodzice. – Postanowiliśmy się przygotować na walkę. Już teraz, gdy Józef jest nadal w dobrej formie. Jeśli za jakiś czas będzie konieczna operacja poza krajem – nie damy rady finansowo. Nie uzbieramy w ciągu kilku chwil tak gigantycznych pieniędzy. Operacja kosztuje nawet 600 tys. zł… Józef trafił więc pod opiekę fundacji zbierającej fundusze na pomoc chorym dzieciom. Olga założyła też Józiowi profil na Facebooku oraz stronę internetową, na której można przeczytać historię dziecka. Informacja o Józku zaczęła krążyć. Niemal biec własnym życiem. Aż dobiegła do Andrzeja Derwicha.

Była Wigilia Bożego Narodzenia. Do Olgi przyszedł długi mejl. – Myślałam, że zemdleję. Jakiś obcy facet, który nawet na oczy nie widział naszego dziecka, zaproponował, że przebiegnie dla Józefa całą Polskę. Od Bieszczadów do morza. Co za gość!? Może jakiś (bardzo dobry) wariat.

W tenisówkach po życie

Andrzej Derwich jest już bardzo zmęczony. O bólu nóg lepiej w ogóle nie mówić. Bo jak opisać jeden wielki stan zapalno-kontuzjowany w każdym centymetrze każdej kończyny? Ale co tam nogi. W oczach radość, w głowie nadal chęci. Więc ta głowa i emocje ciągną obolałe stopy. Trzy dni przed metą zaczyna się euforia. Jeszcze trzy dni i Andrzej Derwich zobaczy morze! Może nawet plażą uda się pobiec? Zawsze to przyjemniej niż zakurzonym i niebezpiecznym poboczem drogi.

– Ja naprawdę ten bieg mam przemyślany i zaplanowany. Myślałem o nim bardzo długo. Biegam od zawsze, a chęć pomocy potrzebującym wyniosłem z domu. Więc dawno już chciałem połączyć jedno z drugim – opowiada Andrzej, odpoczywając po 50-kilometrowym etapie. Myśl o tym, że można pomóc przez bieganie, nurtowała go bardzo długo. Dużo wcześniej, zanim dowiedział się o Józiu. I… nic. – Aż coś we mnie pękło. Stwierdziłem: zrobię to teraz! Wszedłem na Facebooka. Przypadkiem zobaczyłem informację o Józiu. Wiedziałem, że to jemu muszę pomóc.

Andrzej skontaktował się z fundacją opiekującą się chłopcem. A potem napisał list do rodziców. Ripperowie byli zszokowani, ale i szczęśliwi. Rozpoczęły się przygotowania do biegu. Organizacja wstępna, logistyka, sponsor (własny szef), który kupił odżywki i użyczył samochodu na całą trasę. Obuwie trzeba było zakupić bardzo dobre, do biegania. To podstawa. I najkoszmarniejsze ze wszystkiego – przygotowania fizyczne. Mordercze treningi. Wysokoenergetyczna dieta. Wszystko to oczywiście wplecione w zwykłą, zawodową pracę. – Wstawałem o 4 rano, jadłem śniadanie. Robiłem 20 kilometrów, potem praca. Znów bieg. Czasem przebiegałem cały Rzeszów, gdzie pracuję. I znów obowiązki zawodowe. A potem ćwiczenia na siłowni. Trudny czas… Bywało, że wracałem do domu o północy. Koniec marca, wszystko dopięte na ostatni guzik. W prima aprilis, choć to nie żart, rozpoczął się bieg o życie.

– Pierwsze dwa dni w śniegu. Liczyliśmy się z tym, że mogą być opady. Ale takie?! Samochód trzeba było wykopywać z zasp – śmieje się pan Andrzej. Mimo że sobie poradził, wariackie zmaganie z lodem i śniegiem dało efekt bardzo konkretny: szybciej, niż przypuszczał, przyszedł kryzys i kontuzje. Trudno.

Pomocnicy

W trasie najpierw pomagał Andrzejowi jego tata. Potem, po kilka dni, przyjaciele. I na końcu znów ojciec. Pomocnicy prowadzili samochód, wytyczali trasę, byli pierwszą opieką medyczną dla biegacza. – Bywały sytuacje niezbyt przyjemne, gdy ktoś mnie zawadził lusterkiem. Albo gdy spod kół samochodu wypadł kawał drewna i dostałem w rękę – opowiada Andrzej. – Na szczęście nic poważniejszego mi się nie stało.

Szybko też z internetu i artykułów w prasie o biegu dla Józia dowiedzieli się lokalni biegacze. Niemal codziennie na trasie Andrzej spotykał biegające wsparcie. Niektórzy biegli z nim pięć kilometrów, inni dziesięć. Jeszcze inni nawet dwadzieścia. A pod koniec Polski zdarzało się że „wynajmowali” od pana Andrzeja ileś tam kilometrów. Wrzucali do puszki pieniądze (dla Józia) i biegli sami. W tym czasie pan Andrzej odpoczywał w samochodzie. – Ten bieg ma dwa cele. Pierwszy – żeby świat usłyszał o Józefie. Drugi – żeby jakimś cudem udało się zebrać fundusze na przeszczep wątroby. 600 tys. złotych to ogromna suma – mówi pan Andrzej. – Ale jestem dobrej myśli. Widzę, że ludziom naprawdę zależy na innych. I czasem wystarczy rozpocząć pomocowy bieg, by się do niego włączyło wiele osób. Ludzie są dobrzy! Wspólnie przegonimy bestię.

Andrzej Derwich zobaczył Bałtyk 18 kwietnia. Na mecie biegu po życie Józefa, spotkali go rodzice chłopca, Andrzej i Olga Ripperowie. Józek musiał zostać w domu. Morska bryza niezbyt skutecznie rozwiewała z policzków - łzy wzruszenia. Potem wspólny obiad. I podróż powrotna, samochodem. Żeby w końcu usnąć we własnym łóżku. W poniedziałek, Andrzej Derwich musiał stawić się rano w pracy.

Więcej o Józefie można przeczytać na www.wesprzyjjozia.pl

TAGI: