Naprotechnologia naprawdę leczy

Joanna Bątkiewicz-Brożek

publikacja 13.08.2015 06:00

Światowa Organizacja Zdrowia określiła ją jako „medyczno-kliniczną metodę leczenia niepłodności”. NaProTechnologia to ekologiczna amerykańska gałąź medycyny. Co tak naprawdę kryje się pod tym szyldem? Czym różni się to leczenie i diagnostyka od ginekologii?

Dr Tadeusz Wasilewski założył pierwszą w Polsce klinikę leczenia niepłodności metodą naprotechnologii, NaProMedica w Białymstoku jakub szymczuk /foto gość Dr Tadeusz Wasilewski założył pierwszą w Polsce klinikę leczenia niepłodności metodą naprotechnologii, NaProMedica w Białymstoku

Wokół naprotechnologii urosło wiele mitów. Jedni wrzucają ją do „kościółkowych metod planownia rodziny”, inni, nie wiadomo czemu, uważają, że to ziołolecznictwo, a jeszcze inni – niestety także ginekolodzy – twierdzą, że to stara metoda, której używają na co dzień, tylko tak jej nie nazywają (sama słyszałam to od lekarza). Nic bardziej mylnego.

Naprotechnologia jest nową potężną gałęzią medycyny rozrodu. Jej ojcem jest prof. Thomas Hilgers, chirurg i ginekolog z Omaha w stanie Nebraska. NaProTECHNOLOGY® (taka jest właściwa pisownia), czyli Natural Procreative Technology, a w języku polskim Wsparcie Naturalnej Prokreacji (WNP), to marka, do której prawa ma amerykański lekarz i założony przez niego za oceanem pod koniec lat 60. Instytut Pawła VI. Nazwą mogą posługiwać się wyłącznie ośrodki, przychodnie i szpitale oraz lekarze i instruktorzy, którzy postępują ściśle według wytycznych Hilgersa (obok podajemy odnośnik do listy takich placówek w Polsce). Muszą oni przejść szkolenia i zdać egzaminy. Potem otrzymują certyfikat i akredytację Amerykańskiej Akademii Profesjonalistów Ochrony Płodności (organizacja zawodowa założona także przez Hilgersa). To pozwala utrzymać wysoki poziom i skuteczność naprotechnologii i czuwać nad jej dobrą marką.

NaPro to dokładna i dobra diagnostyka i skuteczne leczenie chorych narządów rodnych kobiety i mężczyzny. NaPro ma do tego własne narzędzia: model Creightona, czyli obserwację tzw. biomarkerów płodności w cyklu miesiączkowym, oraz wypracowane metody w chirurgii ginekologicznej, ginekologii oraz endokrynologii. Instruktor i lekarz, którzy pracują z parą małżeńską (nie tylko z samą kobietą), szukają przyczyn braku upragnionego dziecka pod różnymi aspektami. Biorą pod uwagę także tryb życia, stopień nasilenia stresu, kondycję psychiczną, zwyczaje żywieniowe pary – wszystko to, co przeważnie lekceważy się lub na co nie ma czasu w zwykłych gabinetach ginekologicznych, a co ma wpływ na płodność. NaPro to aspekty duchowy, fizyczny, intelektualny, komunikacyjny i emocjonalny relacji małżeńskiej. Ta metoda szanuje życie ludzkie od jego poczęcia oraz akt małżeński i zawsze scala małżeństwo. Ale NaPro to nie tylko medycyna, która pomaga począć dzieci. Czuwa też, by urodzić je w odpowiednim czasie (z in vitro rodzi się sporo wcześniaków).

Ma też taki aspekt, o którym w ogóle się nie mówi. Może być bowiem stosowana przez kobiety od okresu dojrzewania aż po menopauzę. To system tzw. wczesnego ostrzegania przed problemami zdrowotnymi. A często też wykrywania już istniejących poważnych schorzeń, nawet nowotworów. Naprotechnologia jest metodą, która wymaga cierpliwości i czasu. Ale jeśli stawką jest nowe życie i zdrowie kobiety, to warto zainwestować (przy czym kosztuje niewspółmiernie mniej niż program in vitro). Na czym więc to wszystko polega?

Model Creightona – baza

Do poradni naprotechnologii zgłasza się para. Nie mogą począć dziecka od przynajmniej dwóch lat. I co? Trafiają do instruktora. Nie musi być lekarzem. Najpierw omawia z parą anatomię narządów rodnych, wyjaśnia, jak funkcjonuje biologia rozrodu. To element ważny i nie zawsze oczywisty. Tłumaczy, na czym polega model Creightona, czyli baza naprotechnologii. To także patent Hilgersa. Nazwę zaczerpnął on od Creighton University w Omaha (uczelnia należy do Towarzystwa Jezusowego). Hilgers w latach 1976 –1980 zbadał tam trzy tysiące kobiet. Nauczył je obserwować cykle miesięczne, wzorując się na metodzie Billingsów (system obserwacji śluzu wymyślony przez brytyjskie małżeństwo służy planowaniu rodziny; Hilgers go udoskonalił). Tak powstała największa na świecie baza danych dotyczących owulacji. Na jej podstawie zespół Hilgersa określił najczęstsze przyczyny niepłodności i wskazał błędy przy ich wykrywaniu. – Dostrzegliśmy ogromną liczbę kobiet z niepłodnością, z samoistnymi poronieniami, z długimi i nieregularnymi cyklami, nawracającymi torbielami jajników – mówi Hilgers w rozmowie rzece Tomaszowi Terlikowskiemu.

Przez 15 kolejnych lat Hilgers z zespołem badał przyczyny tych dolegliwości. Wszystko opisał w swoim 1250-stronicowym podręczniku. To jest podstawa do pracy z małżeństwem. Lekarz, instruktor, który nie zna podręcznika, tzw. biblii Hilgersa, nie może pracować pod szyldem naprotechnologii.

Model Creightona jest dla zgłaszających się do poradni małżeństw niczym odprawa na lotnisku, bez której nie wejdą do samolotu w rejsie po dziecko. Obserwacja według wytycznych Hilgersa na tym etapie pozwala wykryć także schorzenia. Wtedy małżonkowie przechodzą do dalszego leczenia u ginekologa albo chirurga.

Ale według badań Instytutu Pawła VI, aż 90 proc. poczęć u par długo starających się o potomstwo jest wynikiem pracy tylko według modelu Creightona. Przygniatająca większość kobiet nie musi więc nawet trafić do ginekologa (dopiero kiedy pocznie się dziecko), nie musi być poddana żadnej farmakologicznej terapii (w programie in vitro np. bez agresywnej dawki hormonów nikt nie ruszy z miejsca; przy czym polega ona na tym, że przez krótki czas kobieta musi sama szprycować się zastrzykami w brzuch, nawet do 50 nakłuć w ciągu dwóch tygodni).

Przy modelu Creightona małżonkowie pracują z instruktorem przez kolejnych sześć miesięcy. Pacjentka dostaje specjalną kartę, gdzie będzie nanosić za pomocą nalepek i symboli oraz kolorów obserwacje z kolejnych cykli. Wykresy i system obrazkowy – instruktor szybko nauczy, jak je stosować – pomagają mężczyźnie, kobiecie i ich lekarzowi mówić jednym językiem. Nie ma takiej kobiety, która nie mogłaby prowadzić obserwacji za pomocą modelu Creightona. – Uczyliśmy jej osoby niepełnosprawne, niewidome, kobiety o różnych cyklach. Obserwacje można prowadzić w ciąży i w czasie karmienia piersią – mówi Hilgers w „Nadziei na dziecko”. Już po trzech cyklach obserwacji instruktor może odczytać czy kobieta ma wysokie ryzyko niepłodności i poronień. Wtedy pacjentka musi już trafić do lekarza.

Pod skrzydłami lekarza

W gabinecie ginekolog odczytuje biomarkery z karty sporządzonej według modelu Creightona. Już na ich podstawie może stwierdzić, czy coś złego dzieje się w macicy, że są tam np. polipy, mięśniaki, zrosty, które trzeba będzie usunąć, bo mogą być jedną z przeszkód dla płodności.

Lekarz zleca też szczegółowe badania. Zaczyna standardowo od usg, badań krwi i hormonalnych. Ale często musi wykonać tzw. laparoskopię bliskiego kontaktu. To kolejny pomysł Hilgersa. Chodzi o długie i wnikliwe badanie i oglądanie każdego zakamarka miednicy. Czasami potrzebna jest interwencja chirurga.

– W wielu przypadkach wystarczy podać odpowiedni antybiotyk i pacjentka wraca do płodności – mówił mi prof. Hilgers. – Przyjechała do mnie pacjentka, rozregulowana hormonalnie, wyniszczona. Wydała 20 tys. dolarów, nie ma dziecka. Wykryliśmy u niej endometriozę, u męża złą jakość spermy. Poprawiliśmy jakość nasienia, podając hormony mężczyźnie, i wykonaliśmy zabieg laparoskopem u kobiety. Kobieta zaszła w ciążę – opowiadał.

Ale w niektórych przypadkach trzeba trafić na stół operacyjny. I tu kolejna odsłona naprotechnologii. Już ta ściśle zabiegowa, kliniczna. NaPro łączy bowiem naukę o prokreacji z technologią medyczną laserów, mikrochirurgią, a nawet z chirurgią za pomocą robotów. Prof. Hilgers operuje wysokiej klasy robotem Da Vinci, w Polsce są tylko dwa takie. Naprotechnologia stosuje metody chirurgiczne, jak histeroskopia, laparoskopia, laparotomia oraz techniki laserowe, jak waporyzacja laserowa ognisk endometriozy czy chirurgiczna rekonstrukcja jajowodów itd. Celowo używam tu tylu medycznych nazw, by pokazać, jak bardzo wymyślona przez amerykańskiego lekarza metoda diagnostyki płodności jest częścią medycyny. I to tej z najwyższej półki.

Ale czym różni się chirurgia stosowana przez naprotechnologów od zwykłej chirurgii ginekologicznej? Różnic jest sporo. Po każdej operacji do 10 dni powstają zwykle zrosty. Cała filozofia w tym, by do nich nie dopuścić, bo to one także wpływają negatywnie na płodność. Dlatego prof. Hilgers zaleca stosowanie specjalnych nici i chust chirurgicznych, gdyż te zwykłe właśnie wywołują podrażnienia i skutkują zrostami. I jeśli lekarz będzie operował macicę, by wyleczyć endometriozę, a nie zapobiegnie zrostom, to cały wysiłek na nic. W tradycyjnej chirurgii, np. kiedy usuwa się torbiele, zostawia się pustą przestrzeń w otrzewnej. W naprotechnologii przeszkolony lekarz wie, że musi tę przestrzeń wypełnić, odpowiednią nicią pod odpowiednim kątem zaszyć krawędzie w otrzewnej. Hilgers zaleca też stosowanie częściej laserów, kładzie nacisk na mikronarzędzia i precyzyjne operowanie. Podaje też pacjentkom leki oraz niektórym zakłada tzw. teflonowy kocyk, przykrywa nim całkowicie macicę i jajniki. Po 10 dniach usuwa go, ale ma pewność, że zrostów nie będzie. Niepłodność nie wróci.

Zastosowanie metod mikrochirurgii rozwiniętych przez Hilgersa sprawia, że wyniki leczenia są imponujące. Na przykład przy eliminacji zrostów okołojajowodowych są dwukrotnie wyższe – sięgają tu 58 proc. (badania Instytutu Pawła VI z 2004 r.). Dla porównania wyniki procedury in vitro w przypadku niedrożności jajowodów według United States Department of Health and Human Services to tylko 27,5 proc. żywych urodzeń.

Jeśli chodzi np. o endometriozę, wyniki Instytutu Pawła VI z 2004 r. wskazują skuteczność jej leczenia na poziomie 78 proc., przy obserwacji prowadzonej do 36 miesięcy po zabiegu operacyjnym. Tymczasem np. lekarze w programie in vitro twierdzą, że w przypadkach endometrioz III stopnia wyleczenie jest niemożliwe…

Stawką jest życie

Naprotechnologia jest też dla mężczyzn. Oni także są diagnozowani, leczeni i nierzadko trafiają pod skalpel. Kiedy lekarz zdiagnozuje np. żylaki powrózka – usuwa się je lub leczy. Niską ruchliwość plemników reguluje się odpowiednią dietą albo lekami. Przy czym nasienie od mężczyzn do badania pobiera się tu nie drogą masturbacji pacjenta, ale przez specjalny zbiorniczek, który para zakłada w czasie stosunku.

Nie jest to antykoncepcja, bo pojemniczek, czy też osłonka jest specjalnie perforowana. Co więcej najlepsze wyniki pochodzą z pobrań właśnie wtedy, a nie po oddaniu nasienia po masturbacji. Jedynym przypadkiem, gdzie naprotechnologia nie może nic zrobić, jest całkowity brak plemników u mężczyzny. Ale z tym nie poradzi sobie także i program in vitro. Chyba że zastosuje u kobiety materiał genetyczny od obcego dawcy…

Dzięki NaPro poczęło się w świecie miliony dzieci, także u par, które przeszły nieskutecznie kilka prób in vitro. Co druga para leczona naprotechnologicznie zajdzie w ciążę i będzie mogła sprowadzić na świat naturalnie kolejne dzieci. Przy in vitro tylko co trzecia para może począć dziecko, ale niekoniecznie je urodzić. Istotny jest tutaj sposób liczenia skuteczności: w naprotechnologii podajemy, ile dzieci się urodziło, a nie procent poczęć, jak podaje się w statystykach in vitro. Jeśli oficjalnie mówi się o 4 mln poczętych w in vitro w skali świata, to prosty rachunek mówi, że dzięki naprotechnologii urodziło się co najmniej 5,5 mln maluchów, a szacuje się, że nawet do 15 mln. Kłopot z dokładnymi liczbami jest tu m.in. podyktowany tym, że większości par wystarczy kilka spotkań z instruktorem i praca z modelem Creightona, a kiedy pocznie się dziecko, rzadko wracają go o tym powiadomić.

NaPro ma też i sporo innych zalet. Jak choćby zapobieganie wcześniactwu. Hilgers wyjaśnia Terlikowskiemu: „W skali Stanów Zjednoczonych ponad 12 proc. to dzieci przedwcześnie urodzone. (…) W naszym Instytucie odsetek wcześniaków wynosi 7 proc., z czego tylko 1,3 proc. to porody bardzo wczesne, przed 34. tygodniem ciąży”.

Naprotechnologia to nie tylko medycyna. Ona ma swoją duchowość, obejmuje całego człowieka. Hilgers: „Ludzie mówią nam, że dzięki tej metodzie zbliżyli się do Kościoła. Naprotechnologia to wspaniałe narzędzie ewangelizacyjne”.

Ważne jest tu podejście do pacjenta. „Dziecko ma być owocem miłości, a nie ciężkiej pracy” – mówią przyszłym rodzicom naprotechnolodzy. Ma się począć w intymnych warunkach, w czasie aktu małżeńskiego, a nie rękami technika laboranta pod mikroskopem i bez obecności rodziców. Dlatego w gabinetach instruktorzy podkreślają, by nie żyć tylko według wykresów, by nie zmuszać się do współżycia nawet jeśli wskazuje na to wykres, czy godzina płodności. Naprotechnologia zakłada mentalność wolności. Nie ma tu też ani mrożenia dzieci, ani wylewania ludzkich embrionów do zlewu, ani zagrożenia dla zdrowia matki i dzieci. Nie ma elementów z pogranicza pornografii – bo takim jest kilkakrotne oddawanie spermy przez mężczyzn otoczonych odpowiednimi pisemkami w klinikach in vitro. Naprotechnologia to synonim także szacunku dla godności człowieka – poczętego i jego rodziców.

W cytowanej tu książce prof. Hilgers mówi, że jest dla niego „czymś szczególnym widok radości na twarzach mężczyzn i kobiet, kiedy dowiadują się że zostali rodzicami”. Tomasz Terlikowski, niczym advocatus diaboli, dodaje, że przecież to samo mówią wykonujący in vitro lekarze. „Ale to nie to samo – odpowiada amerykański lekarz. – Obydwie panie, które są w ciąży, mogą wyglądać na szczęśliwe, ale trzeba odróżnić radość i zadowolenie od szczęścia. Naprotechnologia daje szczęście”.

Gdzie leczyć niepłodność?

Pierwsza w Polsce klinika naprotechnologii powstała w Białymstoku. NaProMedicę założył w styczniu 2009 r. dr Tadeusz Wasilewski, ginekolog położnik, który przez dwadzieścia lat pracował w programie in vitro. Przeżył jednak nawrócenie. W zespole Wasilewskiego pracują specjaliści położnictwa i ginekologii, specjaliści – instruktorzy modelu Creightona, pedagodzy, dietetycy i alergolodzy. „W codziennej pracy realizujemy testament wielkiego Polaka, błogosławionego Jana Pawła II: „Szanuj, broń, miłuj życie i służ życiu – każdemu życiu ludzkiemu” – piszą. www.napromedica.pl

Kolejną placówką była Przychodnia Macierzyństwo i Życie dr. Macieja Barczentewicza w Lublinie. Powstała rok później. Współpracuje z Uniwersytetem Stanu Utah oraz z Instytutem Leczenia Niepłodności im Jana Pawła II. www.macierzynstwoizycie.pl

Kolejne placówki wyrosły w Warszawie – tu najprężniej działa Instytut Rodziny. Oprócz instruktorów i lekarzy specjalistów ginekologów naprotechnologów zatrudnia też konsultantów laktacyjnych. www.instytut-rodziny.pl

W całej Polsce jest kilkadziesiąt ośrodków, które zajmują się NaProTechnologią. Adresy i telefony do nich można znaleźć na stronach Ogólnopolskiego Centrum Troski o Płodność pod adresem www.fccp.pl. Są tu też szczegóły dotyczące naprotechnologii oraz kontakty do instruktorów i lekarzy, którzy mają akredytacje ośrodka amerykańskiego prof. Thomasa Hilgersa.

Dlaczego państwo nie płaci za naprotechnologię?

 Jak się okazuje, dofinansowanie naprotechnologii w Polsce to poważny i trudny do rozwiązania problem. O pieniądze na leczenie niepłodności tą metodą stara się kilka województw. Jak dotąd bezskutecznie. Ciekawe, że podobnych kłopotów nie było przy programie in vitro. Niestety argumenty, jakie wysuwa i NFZ i instytucje działające pod egidą Ministerstwa Zdrowia, świadczą o tym, że w grę wchodzą nie sprawy merytoryczne, a ideologiczne.

Na przykład od dawna o pieniądze na naprotechnologię walczy Częstochowa. W budżecie miasta na 2015 rok jest już nawet zamrożonych 80 tys. zł na ten cel. W ramach inicjatywy obywatelskiej wnioskowali o to mieszkańcy. Program leczenia przygotowała dr Daria Mikuła-Wesołowska, certyfikowany naprotechnolog. Pieniądze są, chęć samorządowców i gotowość lekarzy oraz instruktorów NaPro też jest. I dziesiątki już czekających w kolejce par małżeńskich. W czym zatem problem? Tamę postawiła Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji. Instytucja ta działa przy Ministerstwie Zdrowia i zatwierdza programy zdrowotne oraz leki wchodzące na rynek w Polsce. Agencja stwierdziła, że leki oraz badania zawarte w programie NaPro są już refundowane przez NFZ i nie może dojść do podwójnego finansowania. NFZ twierdzi, że wszystko, czego chcą naprotechnolodzy, jest już w koszyku świadczeń. To prawda. Ale cały szkopuł w tym, że pacjentki leczone tą metodą potrzebują przykładowo kilkuset złotych jednorazowo, a nie, jak to się zwykle dzieje, wydzielania po kilkadziesiąt złotych z puli na miesiąc. To nie ma tu sensu. Zresztą czemu tego problemu Agencja nie widziała, dając zielone światło dla programu in vitro w tym samym mieście? Czy przy in vitro nie dochodzi do podwójnego finansowania? Przecież i tu pacjentki muszą przejść przez badania hormonalne, zapłacić za wizyty i za usg. A to jest w koszyku świadczeń.

Miasto Częstochowa jest gotowe przeznaczyć po 3 tys. zł na parę, w tym: na naukę Modelu Creightona (do 120 zł za wizytę), zakup preparatów przeciwzrostowych (do 600 zł), badanie nasienia (do 100 zł), spotkania z dietetykiem (do 150 zł za wizytę), wizyty u psychologa (do 100 zł) oraz refundację leków (maksymalnie do 1000 zł). Swoją drogą nie znajduję w koszyku NFZ refundacji nauki modelu Creightona na przykład…

O dofinansowanie naprotechnologii stara się też województwo mazowieckie. Z inicjatywy Prawicy Rzeczpospolitej sejmik przyjął uchwałę o przygotowaniu „Programu wsparcia leczenia niepłodności metodą Naprotechnologii”. Obawiam się, że powtórzy się tu kazus Częstochowy. Będziemy to śledzić.

Zgodę na dofinansowanie leczenia metodą naprotechnologii uzyskało za to woj. podkarpackie. Wnioskował o to zarząd województwa w 2014 roku. Jak poinformował mnie przewodniczący tamtejszego sejmiku, Bogdan Romaniuk, projekt zyskał akceptację jednogłośnie. Władze przeznaczyły na program 200 tys. zł na trzy lata. Jest już długa kolejka par borykających się z bezdzietnością. Pierwsze dziecko poczęte dzięki temu leczeniu jest w drodze. Czy na Podkarpaciu się udało, bo ktoś coś przeoczył, czy byli tak dobrze przygotowani? Ani jedno, ani drugie. Program dla Częstochowy jest napisany według zasad prof. Hilgersa, konsultowali go wybitni specjaliści z medycyny i prawa. Ale zanim Agencja wydała o nim opinię, Ministerstwo Zdrowia zmieniło przepisy dotyczące zadań i kompetencji tej instytucji (a było to po tym, jak Agencja zgodziła się na program podkarpacki). Trudno uwierzyć, że to przypadek…

Zdaniem dr Wesołowskiej, z naprotechnologią w Polsce panuje dziś impas i, niestety, słaba też jest wiedza w tym zakresie. Dopóki nie ulegną zmianie mentalność (wiele osób, w tym politycy, zalicza naprotechnologię do medycyny naturalnej, niekonwencjonalnej, tymczasem jest to program medyczny!) i przepisy, dofinansowanie naprotechnologii może się okazać niemożliwe. Chyba że ktoś w Ministerstwie Zdrowia lub NFZ czy w AOTMiT wykaże dobrą wolę. Bo wydaje się, że tylko tego tu brakuje.

TAGI: