Kotlet z misją

Agata Puścikowska

publikacja 03.09.2015 06:00

To nie jest zwykła porcja mięsa. To jest mięso społecznie zaangażowane. Smakowita porcja za kilka złotych. A jako dodatek – dobra przyszłość. Bezcenna.

Ekipa Czerwonego Roweru zaprasza na obiad. Od lewej pani Basia, pani Anna i pan Nejmal jakub szymczuk /foto gość Ekipa Czerwonego Roweru zaprasza na obiad. Od lewej pani Basia, pani Anna i pan Nejmal

Stara Praga. Kto zna, ten wie. Kto nie zna – to (jak mówią tutejsi) życia nie zna. Przedwojenne kamienice, odrapane, z czerwonej cegły, w podwórkach stare kapliczki. Swojacy w bramach z ukosa obserwują kręcących się przybyszów. Przybysze: młode panie z nowoczesnych biur, panowie z modnymi, kosmatymi brodami, w garniturkach, młode wilki biznesu. Śpiesznie, śpiesznie, z biur do stacji Metra Wilanowska biegną. By wrócić do centrum. Albo iść do centrum handlowego. Albo gdzieś tam gnać przed siebie, do fryzjera, do znajomych. Ale gdy kiszki marsza grają, to wielu z nich… piechotą zmierza do Czerwonego Roweru. Coraz modniejszego lokalu na gastronomicznej mapie stolicy. Zdążają na dania zdrowe, tanie, domowe. A co istotne, bo mocno zaostrzające apetyt – na dania z misją.

Rowerem do smaku

Na podwórze wchodzi się, czy wbiega raczej, z głośnej ulicy. W końcu Targowa 82. I…cisza. Więc i krok się zwalnia sam. I rytm miasta przestaje być tak mocno rytmiczny. A czas jakby się trochę cofnął lub nawet zatrzymał. W centrum podwórza – klomb. Taki jak za dawnych lat, z kwiatków wysianych, a nie kupionych. W tle mur z czerwonej, prasko-warszawskiej cegły. Z boku ławeczki (z drewnianych skrzynek). Stół. I jeszcze biały budynek, na którym wisi (a czemu by nie?) czerwony rower. Taki prawdziwy, z łańcuchem i pedałami. Za czasów młodości pewnie sporo kilometrów po Pradze wyjeździł.

Kiedy się natomiast wejdzie do białego budynku, zapachy jak w najlepszej babcino-maminej kuchni. Swojskie. Bez cienia ściemy zwanej przyprawami – polepszaczami czy półproduktami. A im bliżej kulinarnej godziny zero, czyli południa, tym zapachy intensywniejsze. Chyba po to, by okoliczni młodzi, pracujący i (z głodu) gniewni, bez konieczności reklamy, a tylko wodzeni za nos zapachem, przybyli do Czerwonego Roweru.

Pani Anna Machalica-Pułtorak krząta się po Czerwonym Rowerze od wczesnego rana. Dogląda wszystkiego, ogarnia dostawy warzyw, wydaje komendy w kuchni. Przy okazji, przez telefon, koordynuje sto innych akcji, prac i zajęć. Od dwudziestu lat, od kiedy założyła Stowarzyszenie „Otwarte Drzwi”, jest co robić. Bo ludzkiej biedy zawsze wokół dużo. A chociaż parę miesięcy temu pani Anna formalnie oddała władzę młodszym, to zostawić ich z tym wszystkim? Nie da się. Kuchenny biznes, społeczny i rowerowy, trzeba rozkręcić.

– Bardzo długo myśleliśmy, żeby otworzyć bar czy restaurację. Nasza działalność – pomoc ludziom zagrożonym wykluczeniem, to praca wymagająca czasu, zaangażowania, praca na wielu frontach – pani Anna opowiada, a jednocześnie dogląda warzywnej zupy. – Prowadzimy noclegownię dla bezdomnych, pomagamy wychowankom domu dziecka, którzy próbują się usamodzielnić, zajmujemy się dziećmi ulicy, aktywizujemy bezrobotnych, uczymy zawodu… Zajmujemy się wszelką rodzimą biedą, której przecież sporo. Dlatego długo nie było czasu, by stworzyć restaurację. W końcu jednak udało się. I jest: Czerwony Rower, nasze pierwsze (komercyjne) dzieło, które być może będzie… finansować następne. 

A skąd nazwa: Kuchnia Czerwony Rower? Z konkursu. Pracownicy i członkowie stowarzyszenia prezentowali swoje propozycje. Dużo, różne, mniej lub bardziej ciekawe. Czerwony Rower wygrał w cuglach. Czy też w pedałach.

Pieniądze, które Kuchnia Czerwony Rower uzyskuje ze sprzedaży obiadów, służą celom statutowym stowarzyszenia. Pani Anna i pracownicy chcą świadczyć też usługi cateringowe. Oczywiście po nieco wyższych cenach niż te rowerowe. Bo ceny w Rowerze są wyjątkowe: porcja zupy to 3 zł. Ceny drugiego dania wahają się między 6 a 9 zł… Plus pyszny kompot gratis.

Przepis na smutki

Pan Damian wyszedł z restauracji tylko na chwilę. Przebrać się i ogarnąć przed wydawką. Od rana pomagał w kuchni, za chwilę przyjdą goście. Nie można ich przywitać z zadyszką i w brudnym fartuchu. – Ja mieszkam obok. W noclegowni. Wyszedłem z domu dziecka, nie miałem gdzie pójść. Tu mnie skierowali, no i zostałem. Uczę się pracy w kuchni, poznaję ludzi. O, jak tu przychodzą w niedzielę całe rodziny, to się normalnie czuję jak z prawdziwą rodziną – opowiada pan Damian. W czasie wakacji pracuje w kuchni. W roku szkolnym również uczy się w liceum dla dorosłych. – U nas tu, w Czerwonym Rowerze, to i czasem się pokłócimy z koleżankami. Ale to moje miejsce, tu jest dobrze i swojo. Lubię tu być.

Zbliża się południe. W kuchni praca wre. Pani Basia, która w stowarzyszeniu jest już pięć lat, króluje z wałkiem w ręku. Uczy młodych gotowania, a gdy trzeba – moresu. – I patrz, jak chcesz, żeby się naleśniki nie rozwalały przy podsmażaniu, to po zawinięciu trzeba skleić płaty rozkłóconym jajkiem. Wtedy dopiero na patelnię – tłumaczy pani Basia młodszym kucharkom. Jeden naleśnik – cieniutki i idealnie okrągły, drugi, trzeci. Cała sterta. Dziś pójdzie pewnie z tysiąc. Z nadzieniem do wyboru: delikatnym mięsem lub chrupiącymi (muszą być chrupiące, a nie gumowe!) warzywami albo też z owocami i śmietaną. A żeby naleśniki były smaczne i delikatne, to najpierw trzeba kilkakrotnie mąkę przesiać, potem ubić osobno białka i dodać je na końcu. Nie wolno też zapomnieć o wodzie mineralnej. Wtedy ciasto wyjdzie puszyste.

– Sama nie wiem, jak ja tu trafiłam… – pani Basia zamyśla się nad stertą placków. – To chyba tak musiało być. Kiedyś z mężem prowadziliśmy dobrze prosperującą firmę hydrauliczną. Człowiek uczciwie pracował, nigdy niczego nie ukradł. To i się doczekał… Oszukał nas inwestor. Do tej pory nie oddał dużych pieniędzy. Nasza firma zbankrutowała. Inwestor żyje jak panisko, a ja już straciłam nadzieję, że cokolwiek odzyskam. Takie państwo mamy… – pani Basia, gdy opowiada, pochyla się nad stertą naleśników. I przycisza drżący głos. – Mąż umarł. Firmę straciłam. Zostałam z niczym. Trafiłam do Otwartych Drzwi jakoś zupełnie przypadkiem i zostałam. To mnie chyba uratowało… Gdy gotuję, zapominam o swoim smutku, o swojej biedzie, o niesprawiedliwości. I innym skrzywdzonym ludziom pomagam.

Pani Anna natomiast przynosi do kuchni… róże. Delikatnie pachnące, kupione od jakiejś babci z ogródka. Z tych róży będą niedługo kręcić swojską konfiturę. Cukier, płatki. Długo trzeba ucierać. Tylko trzeba uważać, żeby kolcami się nie pokłuć. – Tak… Życie jest jak ta róża – patrząc na róże, mówi filozoficznie i dość sceptycznie pani Basia. – Piękne, pachnące. Ale i kolce ma. Żeby zrobić dobrą konfiturę, koniecznie też należy biały fragment płatków oderwać. Inaczej będzie wszystko gorzkie. Jak i życie…

Do kuchni raz po raz wchodzi Damian. Zaczyna się wydawka. Naleśniki mięsne raz, dwa razy z warzywami. Mieszane. Trzy razy z owocami. Panie (jak w ukropie, bo i gorąco) nakładają farsz, sklejają żółtkiem – i na patelnię. Naleśniki raźnie skwierczą i szybko idą na salę. Nogami pana Damiana.

Do sali restauracyjnej, o wystroju sympatycznym i nieco eklektycznym, gdzie mydło i powidło, a nawet pachnący i szeleszczący koper wisi na oknie – witrażu, schodzi się coraz więcej klientów. Siadają przy drewnianych stołach. W drogich garniturach lub w stylowej kiecce i na niebotycznych szpilkach. Albo w hipsterskim sweterku i spodniach rurkach. Młoda i rzutka Warszawa żywi się w prostej kuchni prowadzonej przez przedsiębiorstwo społeczne. Najpierw zawsze przychodzą mięsożercy. Potem, około 15, zjawiają się wegetarianie. Dla nich dziś będzie bakłażan nadziewany warzywami i orzechami. Autorskie danie pani Anny. – Mam dwie lewe ręce do kuchni. Kompletnie nie umiem gotować. No kompletnie. Po prostu nawet wodę przypalam – z kulinarną emfazą oraz dyszkantem oznajmia sympatyczna blondynka. – Ale to może i dobrze, że ja i moje koleżanki gotować nie umiemy? – zastanawia się, dopijając kompot. – Bo się tu stołujemy, a Rower się kręci… W Rowerze wszystko takie pyszne!

Pani Anna się uśmiecha. Może nawet i warto byłoby zrobić jakieś warsztaty kulinarne dla opornych? Choć może lepiej i nie. A nuż, widelec rzeczywiście nauczą się gotować? I na obiad nie wrócą. – Nasi goście są świadomi, dlaczego tu się stołują. Owszem, jest zdrowo i smacznie. Porcje duże i tanio. Ale oni mają i tę radość, że jedząc porządnego kotleta, wspierają potrzebujących – tłumaczy pani Anna.

Przepis na socjalizację

Na wielkiej tablicy kredą napisane menu. Dziś, prócz naleśników (porcja to trzy placki za 6 zł), można też zjeść zupę. Do wyboru świeżutki chłodnik i pachnąca zieloną witaminą zupa krem. Obficie posypana pietruszką. – Te warzywa… Chcielibyśmy mieć własne, uprawiać je bez sztucznych nawozów. Ale ziemi nie mamy, więc na razie musimy wszystko kupować. Może się znajdzie jakiś dobrodziej, który ziemię nam przekaże – marzy prospołecznie pani Anna. A tych jej marzeń jest jeszcze więcej. Na przykład, żeby stworzyć za Czerwonym Rowerem zielony plac kulturalno-rozrywkowy. W sercu starej Pragi. Żeby była trawa (najlepiej z rolek), leżaki, żeby się odbywały jakieś koncerty, żeby tętniło życiem i uspołecznieniem. Tak, uspołecznienie jest ważne i dla podopiecznych, i dla wszystkich mieszkańców.

Taki pan Nejmal. Przybył do Polski ze Sri Lanki, ponad dziesięć lat temu. Jak przybył? Tego nie pamięta. Straszliwa wojna w jego kraju. Trauma. Długa tułaczka. Ucieczka z miejsca do miejsca. W końcu w Polsce znalazł spokój. Czy wręcz… zbyt duży spokój. Kilka dobrych lat mieszkał w jednym z ośrodków dla uchodźców. Nawet się po polsku mówić nie nauczył. W końcu, ponad rok temu, trafił do Otwartych Drzwi. Najpierw, zalękniony i milczący, snuł się gdzieś po kątach. By z dnia na dzień, z tygodnia na miesiąc stać się podporą i energicznym pracownikiem. – Nie mogę sobie teraz wyobrazić kuchni bez Nejmala! – pani Anna chwali z nieskrywaną dumą. Nejmal i gotuje, i kroi, i uwija się, jak może. Sympatyczny, uśmiechnięty, zaprzyjaźniony z klientami jak mało kto. Po polsku mówi coraz lepiej.

Po trzynastej wszystkie stoliki już zajęte, a gości wciąż przybywa. – A w niedzielę to przychodzą całe rodziny. Dzieciaki tu biegają i sobie chwalą jedzenie. Nikt nie marudzi – mówi pani Basia. – Codziennie mamy inne menu. Goście najwięcej zjadają w czwartek, bo mamy pierogi. Robimy z różnym nadzieniem: szpinak, ruskie, z serem, z mięsem. Ale cały czas pracujemy nad recepturami i udoskonalamy przepisy – pani Anna, kulinarna perfekcjonistka i autorka większości rowerowych przepisów, grzebie widelcem w warzywnym naleśniku. – Farsz dobry? Może odrobinę jeszcze soli bym dodała… I codziennie, po zakończonym obiedzie, pani Anna sprawdza… kubeł. Na odpadki. Bo kubeł pokazuje najlepiej, czy dania smakowały i czy goście wyszli zadowoleni. Z reguły kubeł jest puściutki. I nic się nie marnuje. Chociaż raz…

– No wracam raz z miasta, bo musiałam coś załatwić. Zaglądam do kubła, a tam sporo klopsów… Klops. Niezbyt smaczne wyszły. Źle doprawione. Więc trzeba było zawinąć rękawy i na szybko kolejną (i smaczną) porcję robić. Goście nadal się schodzili, a niezjadliwych kotletów przecież nie podam…

Jasne, że nie wolno. Kotlet zawsze musi być smaczny. A najlepiej, gdy jest doprawiony misją.

TAGI: