Dwie kreski szczęścia

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 04.09.2015 06:00

Sylwia Zając czekała na maleństwo cztery i pół roku. Monika Kasprzyca – dwadzieścia lat. Mówią, że to cuda, które zdarzyły się przy pomocy mądrego lekarza.

Sylwia Zając i jej mąż czekali  na maleństwo cztery i pól roku archiwum domowe Sylwia Zając i jej mąż czekali na maleństwo cztery i pól roku

Sylwia Zając o naprotechnologii dowiedziała się z ulotek, na które trafiła w Licheniu, kiedy jako katechetka pojechała tam na pielgrzymkę z dziećmi pierwszokomunijnymi. Monika Kasprzyca wpadła na tę informację podczas spotkań ogniska wspólnoty Świętej Rodziny w Rybniku. – To było odkrycie, że istnieje sposób, który pomaga w poczęciu dziecka w sposób naturalny, zgodnie z rytmem cyklu każdej kobiety, przy wsparciu szczegółowej diagnostyki medycznej – opowiada. – Ja straciłam nadzieję na dziecko, ale chciałam żyć jak człowiek, bez stałego brania hormonów. – Naprotechnologia to szansa dla osób, które chcą być traktowane z szacunkiem i godnością, nie godzą się na faszerowanie chemią – podkreśla Sylwia Zając. – To też okazja, żeby wsłuchać się w siebie i poznać swój organizm.

Doktor Przemysław Binkiewicz, do którego obie trafiły, najpierw podjął zdecydowane działania medyczne, a kiedy zrealizował swój plan, przyznał: „Zrobiłem, co do mnie należało, dziecko powinno się począć. Teraz wszystko w rękach Boga”. – Od początku zapewniał o modlitwie – wspomina Sylwia Zając. – Kiedy zadzwoniłam z wiadomością, że jestem w ciąży, nie był zdziwiony. „Wierzyłem, że tak się stanie” – powiedział. Zrozumiałam, dlaczego każda wizyta u niego działała na mnie tak uspokajająco.

Delikatne kopniaczki

Sylwia Zając, 33-letnia katechetka w szkole podstawowej w Krotoszynie, jest w 22. tygodniu ciąży. – Kiedy ostatnio robiliśmy USG, maleństwo miało zaciśnięte nóżki, więc nie było widać, jaką ma płeć, a rączki złożyło jak do modlitwy – opowiada. – Jakby przyłączyło się do naszych modlitw, bo jest wyproszone u Boga. Z Łukaszem, pracującym w firmie samochodowej, pobrali się 21 sierpnia 2010 r. – Po półtora roku bezskutecznych starań o dziecko zostałam skierowana na badania hormonalne. Okazało się, że mam wysoką prolaktynę i lekarz kazał mi się udać do poradni leczenia niepłodności. Kiedy na badaniu HSG, diagnozującym drożność jajowodów, stwierdzono, że wszystko jest w porządku, a do zapłodnienia nie może dojść, pan doktor zaproponował nam inseminację albo in vitro. Stanowczo odmówiliśmy, tłumacząc, że to niezgodne z naszym sumieniem.

Kiedy dowiedzieliśmy się o naprotechnologii, zaczęliśmy szukać stosujących ją lekarzy. We Wrocławiu znaleźliśmy dr Urszulę Sieradzką. Bardzo dogłębnie zajęła się naszym problemem – zrobiła wywiad, badania ginekologiczne, hormonalne i USG. W obrazie USG widać było torbiel w prawym jajniku. Dr Sieradzka przypuszczała, że to endometrioza, i dlatego skierowała nas do dr. Binkiewicza, który zajmuje się jej chirurgicznym leczeniem. 30 kwietnia 2013 r. doktor wykonał u mnie laparoskopię. Potem musiałam zacząć obserwować swój organizm. Opatrznościowo trafiliśmy w Kaliszu do Agnieszki Kupis-Kowalskiej, instruktorki pomocnego w naprotechnologii modelu rozpoznawania płodności, tzw. modelu Creightona. Polega on na obserwacji śluzu szyjki macicy, wydzieliny pochwowej, długości cyklu, intensywności krwawień miesiączkowych, występowania plamień i zapisywania tych informacji na karcie. Każdego dnia oznaczałam je specjalnymi znaczkami, które podczas wizyt analizował lekarz. Te obserwacje trwały dwa lata, od maja 2013 r.

21 marca 2015 r. na teście ciążowym zobaczyłam dwie kreski. Nie wierzyłam własnym oczom! Radość była ogromna, zwłaszcza że lada moment czekała mnie kolejna laparoskopia, bo pojawiły się kolejne ogniska endometriozy. Podczas drugiego badania HSG kontrast przechodził z oporem przez jajowody. Mąż, który akurat miał dzień wolny, z przekonaniem powiedział: „To jest na pewno to. Wreszcie nadszedł ten czas”. Wspierał mnie przez te lata, a wtedy powiedział, że miał pewność, że ta chwila prędzej czy później nadejdzie. Tego dnia spotykaliśmy się na imieninach mojego taty Józefa. Miałam łzy w oczach, kiedy oznajmiłam tę nowinę przy stole rodzicom, bratu i trzem siostrom. Oni też nie mogli powstrzymać się od wzruszenia.

Po raz pierwszy usłyszeliśmy z mężem bicie serca naszego maleństwa w szóstym tygodniu. To było niesamowite, jak poczułam, że pod moim sercem rozwija się nowe życie! A teraz pojawiają się delikatne kopniaczki… Jesteśmy wdzięczni Bogu za drogę, którą nas prowadzi do naszego dzieciątka. Chociaż miałam momenty zwątpienia, kiedy wszystko medycznie było w porządku, a maleństwo nie przychodziło. Myślałam wtedy: „Muszę pozwolić Mu działać. Niech będzie tak, jak On chce, a nie jak ja sobie wyobrażam. Trzeba Bogu zaufać”. Nieustannie modliłam się na różańcu do Matki Bożej Częstochowskiej, do której wiele razy pielgrzymowałam. Zwierzyłam się z problemów księdzu kapelanowi w Krotoszynie, który przed badaniami mnie pobłogosławił i w mojej intencji odprawiał niejedną Mszę św. Dzięki tej drodze oczekiwania dostaliśmy lekcję cierpliwości, ufności i pokory. A to się przyda na przyszłe życie.

Najszczęśliwsze dni

Monika Kasprzyca daje mężowi Mirosławowi do potrzymania 16-dniową córeczkę Hanię, żeby spokojnie ze mną porozmawiać. Mają jeszcze dwie córki: 14-letnią Dominikę i 13-letnią Alicję. To siostry biologiczne, które adoptowali, kiedy miały 6 tygodni. Żeby mieć dla nich więcej czasu, 4 lata temu zrezygnowała z pracy w kancelarii adwokackiej. Teraz w czwórkę cieszą się z przyjścia na świat Hanusi. – Urodziła się 13 lipca – opowiada. – Ważyła 3240 gramów, mierzyła 52 centymetry. Od razu głośno krzyczała i dostała maksimum punktów w skali Apgar. To jest taki nasz cud! Czekaliśmy na nią 20 lat. Już kiedy miałam 16 lat, wiedziałam, że coś jest ze mną nie w porządku. Przez dwa lata ginekolodzy usuwali mi torbiele, cysty, które pojawiały się na jajnikach. Kiedy skończyłam osiemnastkę, zdiagnozowali PCOS – syndrom policystycznych jajników – i stwierdzili, że mogę mieć problem z poczęciem.

Moje jajniki z powodu torbieli nie funkcjonowały normalnie, nie dochodziło do jajeczkowania. Przez kolejnych sześć lat byłam pod opieką kolejnych czterech lekarzy. Przeszłam operację resekcji klinowej jajników, która jednak nie przyniosła efektów. Wzięliśmy ślub w 1995 roku, kiedy miałam 19 lat, i od razu zaczęliśmy starać się o dziecko, ale bez skutku. To była gehenna – przyjmowałam hormony, które nie poprawiały mojego stanu zdrowia, wręcz go pogarszały. Praktycznie każde ich odstawienie kończyło się zabiegami. Wielokrotnie robiono mi punkcje cyst, dużo czasu spędzałam w szpitalach. Co półtora roku podejmowałam próby odstawienia leków, które kończyły się fiaskiem.

I tak przeszło 19 lat. Rok temu stwierdziłam, że nie jestem w stanie przyjmować leków. To nie cukierki, które można ot tak sobie łykać. Zaczęły się poważne problemy z samopoczuciem, miałam wrażenie, że jestem o krok od depresji. Na dodatek rozpoznano mi wynikające z przyjmowania hormonów zmiany w piersiach i pod kontrolą onkologiczną usunięto z nich dwa guzki. Trzy, niegroźne, stale są pod kontrolą. Sama podjęłam decyzję o odstawieniu leków, choć miałam cysty, jak twierdzili lekarze, wielkości pomarańczy, co stanowiło poważne zagrożenie dla zdrowia. Dwa lata temu na szczęście trafiłam do dr. Binkiewicza i odtąd dostawałam już same dobre wiadomości. Nie poddawał się – potwierdził, że dobrze zrobiłam, przestając brać hormony, walczył z moimi cystami. Planował leczenie chirurgiczne, ale do niego nie doszło, bo… zjawiła się Haneczka.

O tym, że jestem w ciąży, dowiedziałam się w listopadzie 2014 r. W czasie poprzedzającym poczęcie bardzo pomogły mi modlitwy we wspólnocie Świętej Rodziny i pomoc duchowa znajomych księży. Właśnie podczas jednej z modlitw wspólnotowych przyszło mi do głowy, że jeśli taka jest wola Boża, to niech usunie nasze zwątpienie i dopuści do cudu. Choć przecież czułam, jak bardzo małą mam wiarę, że to się zdarzy. Okres ciąży i porodu to najszczęśliwsze dni naszego życia. Teraz cieszymy się każdym dniem.

TAGI: