Nie wierzę w złych ludzi

Agata Puścikowska

publikacja 17.09.2015 06:00

O etosie lekarskim, walce o prawa dzieci i kobiet oraz wprowadzaniu nowinek na oddziały ginekologiczno-położnicze z prof. Michałem Troszyńskim rozmawia Agata Puścikowska

Michał Troszyński Jakub Szymczuk /foto gość Michał Troszyński
– prof. zw. nauk medycznych, ur. w 1921 r. Stworzył m.in. Klinikę Położnictwa i Perinatologii oraz Ginekologii w Instytucie Matki i Dziecka. Wieloletni przewodniczący krajowego zespołu specjalistycznego w dziedzinie położnictwa i ginekologii. Był też przewodniczącym Sekcji Demografii Medycznej PAN, rady naukowej Instytutu Położnictwa i Ginekologii Akademii Medycznej w Łodzi oraz Krajowego Zespołu Naturalnego Planowania Rodziny przy Ministrze Zdrowia.

Agata Puścikowska: Wybiera się Pan na konferencję MaterCare International?

Prof. Michał Troszyński: Tak, zawsze staram się być. Konferencja odbywa się co dwa lata i nasza, polska jej część jest bardzo mocna. Z Europy nie ma wielu uczestników... Ci, którzy przyjeżdżają, opowiadają o dramatach: masowych aborcjach, szkodach związanych z antykoncepcją hormonalną.

Będzie Pan najstarszym uczestnikiem konferencji?

Nie wymieniamy się tam metrykami. Zresztą ostatnio w każdym niemal gremium bywam najstarszy. Myślę czasem, że nie potrzeba na takie konferencje zapraszać starych ludzi. Młodych ginekologów powinno się namawiać, by chcieli się odpowiednio szkolić i formować. Oni tworzą przyszłość.

A jak zaczęła się Pana współpraca z MaterCare, organizacją skupiającą katolickich ginekologów i położne?

To było ze 20 lat temu. Kiedyś odebrałem telefon od nieznajomego profesora ze Stanów Zjednoczonych, który chciał, bym pomógł mu w Polsce założyć filię MaterCare. Nie znałem tej organizacji. Profesor przekonywał, że trzeba pomóc kobietom w Afryce rodzić godnie dzieci. Nawet się żachnąłem, że przecież w Polsce nadal jest wiele do zrobienia w tej kwestii. Potem jednak sprawdziłem, kim był rozmówca. To był prof. Robert Walley.

Zgodziłem się na współpracę (zasięgając rady mojego przyjaciela, abp. Majdańskiego, twórcy Instytutu Studiów nad Rodziną w Łomiankach). Wtedy po raz pierwszy zostałem zaproszony na rzymską konferencję. I... nie chciałem jechać sam. W moim wieku (miałem chyba z 72 lata) to nie było wskazane. Inna rzecz, że zawsze, na wszelkie konferencje naukowe, na które jeździłem po niemal całym świecie, zabierałem ze sobą młodych. Kto ich nauczy, kto im przekaże formację i wartości, jeśli nie starsi? Wtedy do Rzymu pojechał ze mną dr Bogdan Chazan. Bogdan był ode mnie sporo młodszy i z energią wciągnął się w prace MaterCare. Potem już, wspólnie z prof. Walleyem, stworzyli w Afryce klinikę ginekologiczno-położniczą. W Isiolo ratują dzieci i matki.

Jak wygląda Pana zwykły dzień?

Zwyczajnie. Wczesnym rankiem jadę do Instytutu Matki i Dziecka, w którym prowadzę samodzielną Pracownię Analiz Zdrowia Prokreacyjnego. Od lat 70. są tam prowadzone badania nad umieralnością okołoporodową wczesną płodów i noworodków. Wracam późnym popołudniem (mniejsze korki) do domu. Potem kościół (jak klasyczny kościelny dziadek). A następnego dnia znów do pracy.

A emerytura?

Człowiek żyje, jakoś się trzyma. Niech pracuje, jeśli z tego jest jakiś pożytek.

Pan tak całe życie – non stop w pracy?

Do domu wracałem zawsze bardzo późno. Teraz, z perspektywy czasu, mam nawet z tego powodu wyrzuty sumienia. Najpierw powinien być dom, potem praca. Na szczęście żonę miałem wspaniałą, dzielną, dawała sobie radę z prowadzeniem domu i dobrym wychowaniem szóstki naszych dzieci. Praca lekarza ginekologa, praca naukowa, potem wiele lat byłem Krajowym Konsultantem ds. Ginekologii i Położnictwa. Jedynie nie prowadziłem prywatnej praktyki.

Co pewnie budziło zdziwienie. Przecież dzieci z czegoś trzeba wyżywić...

Praca lekarza to więcej niż pogoń za pieniądzem. Uważałem nawet, że moi asystenci nie powinni pracować prywatnie. Moim zdaniem merkantylne podejście do zawodu odbija się negatywnie na pacjentce. A moim dzieciom, Bogu dzięki, starczało. Wyrosły na odpowiedzialnych ludzi. W domu rodzinnym byłem wychowany w atmosferze etosu pracy, pewnej skromności, surowości. Moje dzieci podobnie.

Porównuje Pan czasem dawną pracę lekarza ginekologa położnika ze współczesną?

Nie da się nie porównywać. Sporo zmieniło się w czasie przewrotu, na początku lat 90. Zmiany wykorzystali ludzie o nieco innym etosie pracy. Pojawiło się wiele poradni prywatnych, nad którymi nadzór jest trudny. Z wielu poradni zniknęły położne, a pamiętajmy, że kobieta z kobietą lepiej się porozumie. Najlepiej gdy wywiad położniczy wykonuje empatyczna i rozumna położna. Wtedy pacjentka bardziej się otworzy i można jej lepiej pomóc. Nawiązuje się nić porozumienia. Wokół leczenia narosło też mnóstwo procedur i działalności administracyjnej, czyli biurokracji. To niezbyt pomaga pacjentkom i lekarzom. Niepokojące bardzo zjawisko to również lawinowy wzrost liczby cięć cesarskich. We wczesnych latach 90. było wykonywanych ok. 10 proc. cesarek. Teraz wykonuje się ich powyżej 40 proc.

Może lepiej, żeby kobieta urodziła przez cesarskie cięcie niż w sposób niebezpieczny dla zdrowia?

Lepiej, żeby urodziła godnie i bezpiecznie, przy profesjonalnym udziale lekarza i położnej! I naturalnie. Jednak właśnie z tym coraz bardziej krucho. Króluje łatwizna. Po co się męczyć na nocnym dyżurze, po co godzinami pomagać pacjentce urodzić naturalnie? Operacja i po kłopocie. Tu widzę też negatywną rolę mediów, które często promują poród przez cesarskie cięcie. W rozwiniętej Skandynawii wykonuje się ok. 20 proc. cesarek.

Tam bardzo wiele kobiet rodzi w domu...

A u nas straszy się porodami domowymi. Dyskutuje się, czy porody domowe są bezpieczne, gdy tymczasem powinno się raczej dyskutować o tym, które kobiety mogą rodzić w domu. I realnie, przed porodem, oceniać ich stan zdrowia: podejmować świadomą decyzję na podstawie wywiadu lekarskiego. Oczywiście – co jest istotne – należy również brać pod uwagę takie czynniki jak możliwość szybkiego dojazdu do szpitala w razie powikłań. W Danii czy Holandii matki rodzące w domu mogą dojechać do pobliskiego szpitala w kilka minut. W Polsce to jest jeszcze nieosiągalne.

Ile przyjął Pan dzieci na świat?

Nie liczyłem, bo się nie da. Zresztą przecież nie byłem sam, pracowałem ze wspaniałymi zespołami, z doświadczonymi położnymi. Jeszcze w Poznaniu, tuż po wojnie, gdy w Polsce rodziło się 700 tys. dzieci rocznie (teraz ponad połowę mniej), przyjmowało się niepoliczalną liczbę porodów. Część zresztą w domu: jeździło się do porodów domowych, gdy się przedłużały. Przezabawne historie czasem się z tym wiązały. Kiedyś przyjeżdżam do rodzącej, która traci siły, a położna cierpliwość i możliwości pomocy. Chciałem rodzącą od razu zabrać do szpitala. Ale jej mama stanęła w drzwiach i kategorycznie prosi: „W tym domu ja się urodziłam, potem córkę urodziłam. To niech i córka wnuka tu urodzi”. I po rozmowie, po dodatkowej mobilizacji i zapewnieniu wsparcia, młoda mama szczęśliwie urodziła. To była ich rodzinna tradycja – urodzić się wśród bliskich, w domu rodzinnym. Wie pani, co to jest tradycja? Ważna rzecz...

Co najbardziej szkodzi współczesnym rodzącym?

Anonimowość, traktowanie ich jako klientek. To nie działa dobrze ani na rodzące, ani na atmosferę porodu czy prowadzenie ciąży. Kiedyś położne znały swoje podopieczne, prowadziły specjalne szkolenia. Mówiły o ciąży i porodzie. Ale tak naprawdę najbardziej istotne było poznanie kobiety i nawiązanie z nią więzi. Dziś oczywiście są szkoły rodzenia, i to dobrze. Niemniej często kobiety rodzą potem anonimowo, a to wcale nie zapewnia poczucia bezpieczeństwa.

Mówią o Panu „chodząca historia polskiej, dobrej ginekologii”.

A kto tak mówi?! Przesadzają. Ale rzeczywiście obserwowałem przez całe zawodowe życie niesamowite zmiany w tej dziedzinie. Tyle lat pracuję w tym zawodzie, a co chwila przeżywałem zdumienie – chociażby poziomem rozwoju techniki. Technika postępowała, a wraz z nią świadomość wśród lekarzy i pacjentek, jak rozwija się dziecko, jak rośnie. Dzięki temu wiele kobiet nie zabiło swoich dzieci.

A lekarze? Panu niepotrzebne było wynalezienie usg, żeby bronić życia. Inni mieli z tym problem.

Nigdy nie oceniałem. Nie jestem sędzią. Robiłem swoje, uważając, że przykład jest ważny. Zresztą zaraz po wojnie istniał jeszcze etos lekarza ginekologa: poważni lekarze nie wykonywali tzw. zabiegów przerywania ciąży. A wprowadzanie aborcji na życzenie wywoływało wtedy, w latach 50., w środowisku wielki opór. Ale jeśli ktoś naprawdę nie chciał zabijać – nie robił tego, choć oczywiście spotykało się to z szykanami i naciskami bezpośrednich (i mocno upartyjnionych) władz. Mnie na przykład długo blokowano habilitację – właśnie za to, że byłem „fanatycznym przeciwnikiem aborcji”.

Ile Pan dzieci uratował?

To matki uratowały. Ja byłem tylko po drodze.

Dzieci, które urodziły się dzięki Panu, wcześniej skazane na aborcję, kontaktują się czasem z Panem?

Bywa. Nie tak dawno siedzę w klinice, dzwoni telefon. Mówi mężczyzna: „Moja żona urodziła się dzięki panu”. Zdziwiłem się, a on mi wytłumaczył, że dopiero po latach jej matka przyznała się, że chciała dokonać aborcji. Przyszła do mnie po skierowanie na zabieg, a ja jej krótko (tak jak mówiłem zawsze): „Dzieci nie zabijam”. Wystarczyło.

Mówią też o Panu „wychowawca lekarzy”.

Mówią? Faktycznie, byłem wymagający. Położnictwo to dziedzina, która powinna być traktowana z wielką starannością. To nie tylko biologia matki, dziecka, ale i ojca. To również całe środowisko, w którym rodzi się nowy człowiek. To społeczeństwo, które reaguje na nowe życie. Gdy uczestniczyłem w egzaminach na stopnie lekarskie, często młodzi lekarze otrzymywali pytanie: „Co zrobisz, gdy stwierdzisz ciążę. Szczególnie kolejną”. I jakże często odpowiedź brzmiała: „Zapytam, co ona chce z TYM zrobić”... Moja reakcja do łagodnych nie należała. Dyskwalifikowałem adepta położnictwa, który podstaw się jeszcze nie nauczył.

Jest Pan też prekursorem wprowadzania zasad godnego traktowania kobiet i dzieci na oddziałach położniczych.

Jednym z prekursorów. Na nasze, polskie warunki. A co było robić? Rzeczywiście, często pacjentki traktowano gorzej niż źle. A przecież żeby traktować kobiety godnie, nie trzeba wielkich słów, tylko zwykłej... kultury. Jeździłem po świecie, widziałem, jak wygląda to na Zachodzie, wracałem i wprowadzałem, co się da. Nawet najprostsze sprawy: żeby zapukać, wejść grzecznie, przedstawić się. Najpierw rodziło to bunt i niezrozumienie wśród personelu. Potem, powoli, jakoś docierałem do nieprzekonanych. I pewne standardy postępowania udało się wprowadzić. Dziś w szpitalach ginekologiczno-położniczych jest już dużo lepiej, choć oczywiście pracy potrzeba nadal bardzo dużo.

I porody rodzinne to… Pańska sprawka.

Sam nic bym nie zrobił. Nowinki z Zachodu przychodziły, trafiały na podatny grunt. A ponieważ byłem krajowym konsultantem – miałem na wprowadzanie zmian spory wpływ. Z porodami rodzinnymi faktycznie się udało, choć początki były marne. Nawet dobrzy lekarze nie wierzyli, że może się ten zamysł udać. Nawet położne były sceptyczne: „A po co nam ten chłop przy porodzie?”. Odpowiadałem, że to nie jest „ten chłop” tylko mąż i ojciec dziecka. Mówiły: „Będzie patrzył na ręce”. A ja: „A chcecie coś ukryć?”. Teraz już wszyscy doceniają rolę ojca przy porodzie: zwykle pomaga i jest wsparciem dla rodzącej kobiety.

W latach 90. walczył Pan ostro o zniesienie aborcji na życzenie.

Robiłem swoje. Nikogo frontalnie nie atakowałem. Ale oczywiście mnie się dostawało ostro. Taka walka zawsze musi boleć. Manipulacje wokół mojej osoby, kłamstwa, opór środowiska medycznego, ataki w prasie... Prawda wygrywa wojny, ale w potyczkach z kłamstwem jest bezradna.

Współcześnie też trwa walka. Choćby o tzw. terminacje ciąż.

Gdy pierwszy raz znalazłem się w komisji lekarskiej, która miała oceniać, czy chore dziecko może żyć, a my, lekarze, mieliśmy podpisać wyrok, zgłosiłem votum separatum. I zauważyłem, że to raczej eutanazja niż „ulga” dla chorego dziecka. Więcej mnie nie zaproszono...

Dlaczego takich postaw jest mało?

Myślę, że wszystko tkwi głęboko: w wychowaniu, w wartościach, którymi nasiąkaliśmy od dziecka. Nie wierzę w złych ludzi. Bo i o sobie musiałbym myśleć źle. Ludzie nie wiedzą, nie czują, nie rozumieją. Dlatego się mylą. I dlatego często podejmują złe decyzje.

Trzeba uczyć?

Owszem. Nie antagonizować, nie przekreślać. Podobnie jest i z innymi problemami, choćby z in vitro (jestem całkowitym przeciwnikiem metody). Trzeba jednak zawczasu uczyć młodych ludzi – kobiety i mężczyzn (!) – naturalnych objawów płodności, jak dbać o zdrowie prokreacyjne. Mówić o wielu czynnikach, które zaburzają płodność. Jeśli młodzi ludzie przez wiele lat nie dbają o siebie, a wręcz niszczą swoje zdrowie, pojawiają się potem dramaty.

Pańskie plany na przyszłość?

Żyję. To po pierwsze. A plany? Co życie przyniesie, to będzie. Zresztą nie lubię mówić o sobie. O ważnych sprawach mówić trzeba, a nie o człowieku. Człowiek jest po drodze.

TAGI: