Ułan i Magdalena

ks. Tomasz Lis


publikacja 26.10.2015 06:00

Zakochani w koniach potrafią zrobić dla nich wszystko. Słuchając opowieści o drogach ich życia, można śmiało powiedzieć, że znaleźli swoje miejsce na ziemi „pod końskim kopytem”.


Andrzej Bury pośród swoich ulubieńców ks. Tomasz Lis /Foto Gość Andrzej Bury pośród swoich ulubieńców

Gdyby nie zamiłowanie do koni, nie wiadomo, czy by się poznali. Bieszczadzki obóz w siodle dał początek znajomości, która przerodziła się w wielką miłość, małżeństwo i rodzinę. Andrzej i Magdalena Bury od młodości byli zakochani w koniach, które do dziś stanowią część ich życia. Są niemal członkami rodziny. Pasjonaci mogą godzinami mówić o zaletach, wadach, charakterze i usposobieniu zwierząt. I podkreślają, że aby posiąść umiejętność jazdy konnej, trzeba nauczyć się współpracować ze zwierzęciem, a nie nad nim dominować. 


Stara szkoła jazdy


Tak naprawdę wszystko zaczęło się od lekkiej zazdrości i chęci
bycia wyżej niż maszerujący piechurzy. Andrzej Bury wraz z ojcem Karolem byli jednymi z pierwszych, którzy rozpoczęli odtwarzanie Chorągwi Rycerstwa Ziemi Sandomierskiej. Wciągnięty przez ojca do grupy zbrojnych piechurów sandomierskich niejeden raz z zazdrością patrzył na inne zespoły rekonstrukcyjne, w których jeźdźcy wyczyniali istne cuda na zwinnych koniach. – Nie ukrywam, że zazdrościłem im tego kunsztu. Prezentowali się bardzo godnie i szykownie. Szczególnie grupa rekonstrukcyjna Andrzeja Kostrzewy z Warszawy. Oni potrafili oczarować swoimi umiejętnościami. Marząc o odtwarzaniu grupy rycerskiej, trzeba było pomyśleć o poznaniu tajników jazdy konnej i o samych rumakach. Bo cóż to za rycerz bez konia? – opowiada Andrzej Bury. Wtedy kupił Dobara, okazałego konia rasy wielkopolskiej.

– Byłem z niego bardzo dumny i to na nim stawiałem pierwsze jeździeckie kroki – dodaje. Dobar zamieszkał w stajni mieszczącej się przy szkole rolniczej w Mokoszynie, gdzie końmi opiekował się dawny ułan, pan Targowski. To właśnie on nauczył młodego chłopaka, jak obchodzić się z koniem, jak o niego dbać i jak go słuchać. – Pod jego okiem z bratem Maciejem braliśmy pierwsze ułańskie lekcje. Była to stara szkoła jazdy, która została nam we krwi – wspomina. Potem przyszedł czas letniego obozu w siodle w Bieszczadach, gdzie miał doskonalić sztukę jazdy konnej. Nie był to czas stracony. Wrócił w rodzinne strony jako zaawansowany jeździec, ale ze skradzionym sercem. Podczas wakacyjnego czasu ułańskie serce podbiła młoda adeptka jeździectwa Magdalena. Już po roku wspólnie podjęli decyzję o wydzierżawieniu stajni w Mokoszynie, aby realizować wspólne pasje. – Ja byłem jeszcze wtedy na studiach, gdy wraz z przyszłą małżonką, która ukończyła w tym czasie potrzebne kursy jeździeckie i trenerskie, rozpoczęliśmy prowadzenie szkółki jeździeckiej i hipoterapii – wspomina. – Nie była to łatwa praca. Początkowo całe dnie spędzaliśmy na padoku, prowadząc konia, na którym ćwiczyły dzieciaki. Okazało się to żmudną pracą, ale były efekty. To dawało radość – dodaje Magdalena Bury. Zaczęli myśleć o budowie domu i stworzeniu własnej wymarzonej stajni z prawdziwego zdarzenia. – Szukaliśmy odpowiedniego miejsca i przypadkowo trafiliśmy na dworek zarośnięty krzakami. Było to wymarzone miejsce na realizację naszych planów. Gdy stanąłem tutaj pierwszy raz, przyszły mi na myśl słowa piosenki braci Golców: „Tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco” – opowiada Andrzej. Po kilku latach z zaniedbanego obejścia wydobyli dobrze działające gospodarstwo nazwane Gościniec Husarski. 


Koński kurort


Słońce wstaje spoza sandomierskich pagórków. Chłodna jesienna mgła osnuwa żółkniejące sady, pełne jeszcze smacznych jabłek. Na wybiegu w Gościńcu Husarskim w Rzeczycy Mokrej pod Sandomierzem już ruch. Rumaki podbiegają do stajni. Doskonale wiedzą, że czas na końskie śniadanie. W żłobach dostają pożywny obrok i znów wracają na wybieg. – Nasze konie żyją w warunkach najbardziej zbliżonych do naturalnych. I chyba dlatego niektóre mimo słusznego już wieku są w doskonałej kondycji. Całe dnie, o ile nie pracują na padoku lub nie biorą udziału w pokazach, spędzają na wolnym powietrzu, na wybiegu. Jeśli tylko pozwala na to pogoda, zostają tutaj na noc. To dla nich najzdrowsze – opowiada Andrzej. Od marca do października całe dnie spędzają na ogrodzonych żerdziami pagórkowatych wybiegach. – Koń potrzebuje ruchu i przestrzeni. Tego mają tutaj do woli. To im sprzyja. Widzimy to. Są spokojne i zrównoważone. A to najważniejsze, gdy idą, aby pracować pod siodłem. Wtedy jesteśmy o nie spokojni – dodaje. 
Konie wracają na pastwisko. Jedne żwawo galopują, inne powoli odchodzą na wybieg. – Pośród naszych koni są te, od których rozpoczynaliśmy naszą stadninę, a które są już na emeryturze, oraz młodsze, które służą na pokazach rekonstrukcyjnych i pracują w szkole nauki jazdy na padoku – dodaje Andrzej. Najstarsza pośród nich jest klacz Elastyna. Liczy sobie 27 lat i jest już, można powiedzieć, końską babcią. To ulubienica Magdaleny. Klacz Elastyna mimo swojego wieku jest uwielbiana przez dzieci, które właśnie na niej chcą uczyć się jazdy konnej. Nie pierwszej młodości jest także Debar, 21-letni koń rasy wielkopolskiej. Mimo wieku dumnie człapie po wybiegu. – Konie powinny rozpoczynać pracę na ujeżdżalni w wieku mniej więcej 5 lat. Wtedy już są spokojne i bezpiecznie się na nich jeździ. Również na nasze historyczne pokazy wybieramy konie doświadczone, obyte z hałasem, gwarem i małą przestrzenią. Musimy być pewni ich zachowania dla bezpieczeństwa widzów i własnego – dodaje.


Kłusem i stępa


Na padoku już ruch. Jedne wierzchowce czekają na jeźdźców, inne posłusznie spacerują pod wodzami młodych miłośników konnej jazdy. – Na początku każdy, kto trafia do naszej szkółki jeździeckiej, musi się zaprzyjaźnić z koniem i dowiedzieć się, jak o niego dbać. To uczy szacunku do zwierzęcia. W jeździe konnej nie chodzi o to, by nauczyć się nad zwierzęciem dominować, ale by z nim współpracować. Dlatego uczymy przybywające do nas dzieciaki i młodych, jak czyścić konia, jak go osiodłać oraz jak mu podziękować – wyjaśnia Magdalena Bury. Potem dopiero zaczyna się przygoda na końskim grzbiecie. Pierwsze lekcje to jazda pod czujnym okiem instruktora, który prowadzi konia na lonży. Potem kursanci powoli próbują samodzielnej jazdy stępem i uczą się tzw. anglezowania, czyli odpowiedniej pracy ciałem, dopasowanej do ruchu konia. – Naukę jazdy konnej rozpoczęłam całkiem niedawno, są to moje pierwsze lekcje. Namówiła mnie koleżanka, która jeździ już od 2 lat. Na początku było trochę strachu, ale teraz już dobrze mi idzie. Jest to świetna przygoda i czas na odstresowanie, poza tym jazda konna świetnie formuje sylwetkę, co, nie ukrywam, jest dla mnie ważne – opowiada Karolina, adeptka jady konnej. Dopiero po opanowaniu techniki jazdy i równowagi na koniu młodzi jeźdźcy mogą ruszyć kłusem czy poskakać przez niewielkie przeszkody. – Kolejnym etapem jest wyjazd w teren. To chyba najbardziej cieszy naszych uczniów. Wtedy mogą spokojnie pozwiedzać okolicę z perspektywy końskiego grzbietu – dodaje Andrzej. – Ważne w nauce jazdy jest dopasowanie konia do umiejętności jeźdźca oraz do jego osobowości. Konie tak samo jak ludzie też mają swoje charaktery. Jedne są bardziej dynamiczne, inne spokojne. Ważne, aby jeździec i koń dobrze się rozumieli i współpracowali, wtedy nauka przychodzi niemal sama – dodaje z uśmiechem Magdalena.
Wraz z zachodzącym słońcem przychodzi do Gościńca Husarskiego spokój. Rozsiodłane konie idą na zasłużoną kolację. Pan Andrzej zaczyna opowieść o ułańskich marzeniach. Od kilku lat nie tylko odtwarzają tradycje ułańskie w grupie rekonstrukcyjnej, ale także organizują spotkania rodzin ułanów jazłowieckich, wśród których przed laty służyło całkiem spore grono sandomierzaków.

TAGI: