Świat się wtedy zatrzymał

Marcin Kowalik, Agnieszka Napiórkowska

publikacja 28.10.2015 06:00

– Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, nie posiadałam się z radości. Uznałam to za cud. Gdy po dwóch miesiącach poroniłam, pokłóciłam się z Bogiem. I to tak na ostro. Byłam wściekła, że mi coś daje i zabiera – wyznaje Agata Michalak.

W Dniu Dziecka Utraconego po Mszy św. osieroceni rodzice przeszli pod kapliczkę Matki Bożej z Guadalupe Po prawej: Msza św. w Tumie za dzieci przedwcześnie zmarłe. Rodzice przekazują ks. Piotrowi Nowakowi zapalone znicze, których płomień symbolizuje utracone dziecko Agnieszka Napiórkowska /Foto Gość W Dniu Dziecka Utraconego po Mszy św. osieroceni rodzice przeszli pod kapliczkę Matki Bożej z Guadalupe Po prawej: Msza św. w Tumie za dzieci przedwcześnie zmarłe. Rodzice przekazują ks. Piotrowi Nowakowi zapalone znicze, których płomień symbolizuje utracone dziecko

Dla osieroconych rodziców 15 października jest szczególny. To wtedy, w Dniu Dziecka Utraconego, obchodzą święto swoich nieżyjących córek i synów. Wielu z nich tego dnia spotyka się na wspólnej Eucharystii i procesji światła. Modlitwa z płonąca świecą w rękach koi ból. Jest też duchowym spotkaniem z dziećmi, które prosto spod serca trafiły w ręce Boga. Z roku na rok rośnie (także w diecezji łowickiej) liczba miejsc i parafii, w których tego dnia otacza się modlitwą „aniołkowych rodziców”. Od niedawna choćby na łowickim cmentarzu Emaus rodzice, których dzieci przedwcześnie zmarły, gromadzą się przy symbolicznej mogile.

Anioł w ludzkiej skórze

W parafii św. Stanisława BM w Skierniewicach od lat Dzień Dziecka Utraconego zbiega się z Tygodniem Kultury Chrześcijańskiej. Eucharystię kończy tu krótka procesja światła. Uczestniczący w niej rodzice i dziadkowie z płonącymi świecami idą z kościoła do kapliczki Matki Bożej z Guadalupe. Wpatrując się w twarz Maryi oświetloną płomykami świec symbolizującymi ich dzieci, nie kryją wzruszenia. W tym rok wśród modlących się był Dariusz Wiśniewski. Wcześniej w podobnych modlitwach uczestniczył w Warszawie.

– Kilka lat musiało upłynąć, zanim pogodziłem się z tą śmiercią. Najgorsze było to, że musiałem to przeżywać sam. Mojej żony nie było przy mnie. Marysię poznałem na studiach. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia. To był anioł w ludzkiej skórze. Ciepła, czuła, troskliwa, wrażliwa i mądra. Przy niej każdy stawał się o niebo lepszy. Po trzech latach wzięliśmy ślub. Zamieszkaliśmy w Warszawie. Byłem najszczęśliwszym facetem na ziemi. Na długo przed złożeniem przysięgi dużo rozmawialiśmy o dzieciach. Chcieliśmy mieć ich jak najwięcej – wspomina Darek.

Szybko okazało się, że życie zweryfikowało marzenia państwa Wiśniewskich. Mimo pragnień, wytęsknione dzieci nie poczynały się. Małżonkowie podjęli leczenie. U Marysi wykryto rzadką chorobę. Po 5 latach udało się. – Co czuliśmy, widząc dwa paski na teście ciążowym, nie potrafię opowiedzieć: radość, euforia w połączeniu z adrenaliną sprawiały, że nie mogłem spać. Obsypywałem Marysię kwiatami, prezentami. Nie mogłem doczekać się, kiedy zobaczę swoje dziecko. Sielanka nie trwało długo. Szybko okazało się, że dziecko nie rozwija się prawidłowo. Marysia też nie czuła się dobrze. Trafiła do szpitala. Mieliśmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Nie było. W siódmym miesiącu nasze dziecko przestało dawać oznaki życia. Wywołano poród.

Niestety, Józio urodził się martwy. Nigdy nie zapomnę jego buzi, małych rączek, ciemnych włosków. Był podobny do mnie. Nie zapomnę też oczu mojej żony, które patrzyły gdzieś w wieczność. Świat się wtedy zatrzymał. Tamtego bólu nie da się opisać. Zwłaszcza że Marysia nie wróciła ze szpitala do domu. Następnej nocy zmarła na zawał. Mimo że była w szpitalu, nie udało się jej uratować. Dziś wiem, że poszła opiekować się Józiem. Zostałem sam. W tym roku w lipcu minęły 4 lata od ich śmierci.

Od kilku miesięcy mieszkam w Skierniewicach. W Warszawie nie czułem się dobrze. Dziś przyszedłem zapalić świeczkę Józiowi. Jutrzejszy dzień spędzę z moją żoną. Pojadę do Warszawy na jej grób. Kupię jej kwiaty i znicze. Po powrocie obejrzę nasze zdjęcia i filmy. Przeczytam też wszystkie listy, które do mnie pisała. Kolejny raz będę myślał, jak mam dalej żyć bez nich. Będę myślał, jak być mężem i ojcem tych, którzy przeprowadzili się do nieba. Jedno już wiem: tam jest mój dom – wyznaje wzruszony Darek.

Kłopotliwe pytania

15 października był także ważnym dniem dla Ewy ze Skierniewic, której dwójka dzieci od kilku lat jest w niebie. Ich poczęcie, a potem przedwczesna śmierć były dla ich rodziców niezwykłym sprawdzianem wiary. Dziś nie mają wątpliwości, że w najtrudniejszych chwilach nie byli sami. – Do pewnego czasu Dzień Dziecka Utraconego był dla mnie bardzo trudny. Dziś, gdy mam dwoje dzieci w niebie i dwoje na ziemi, łatwiej go znoszę – wyznaje pani Ewa. – O tym, co czułam i jak cierpiałam, trudno opowiadać. Moje pierwsze dziecko poczęło się i umarło za granicą. Oddalona od rodziny i przyjaciół trudno radziłam sobie z żałobą. O poronieniu wiedziała tylko garstka ludzi. Pomocy szukałam na forach internetowych. Spotkałam tam kobiety, które nie tylko pomogły mi to przetrwać, ale także podpowiadały mi, gdzie się udać, jakie badania wykonać.

Drugie poronienie było otwarciem lekko zabliźnionej rany. W głowie kłębiły się pytania, dlaczego ja, czemu nas to spotyka. Mimo że ze śmiercią byłam oswojona, bo w dzieciństwie straciłam w wypadku samochodowym siostrę i wcześnie zmarł mi tata, nie radziłam sobie z żałobą. Ból palił od środka. Oliwy do ognia dolewały pytania znajomych, którzy – nic nie wiedząc o poronieniach – dopytywali się, kiedy zdecydujemy się na dziecko. Przy trzeciej ciąży bardzo się bałam. Odliczałam dni, trzymając się kurczowo myśli, że tym razem będzie inaczej. Na szczęście było. Urodziłam zdrowe dziecko, potem drugie – opowiada.

Dziś pani Ewa, patrząc na dwie płonące świece, tuląc do siebie dwójkę radosnych dzieci, dziękuje Bogu za tamte doświadczenia. Dzięki nim inaczej patrzy na macierzyństwo. Inaczej się angażuje. Nie może się też doczekać dnia, w którym cała jej rodzina będzie razem. – Dzięki swoim „aniołkom” często myślę o niebie, Bogu i życiu, które nie kończy się na ziemi – mówi.

List z nieba

Rodzice, którzy stracili swoje dzieci, za siebie i za nie modlili się nie tylko w Skierniewicach. Trudno znaleźć miejscowość, w której nie byłoby kogoś, kto tworzy rodzinę „aniołkowych rodziców”. Niektórzy z nich poszli na Eucharystię. Inni w zaciszu swoich domów odmawiali Różaniec, litanie, Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Jedno jest pewne – tego dnia szturm do nieba był niezwykle przejmujący.

O swoim dziecku 15 października pamiętała m.in. Agata Michalak z Żyrardowa, która swoje maleństwo straciła 2 lata temu. – Choruję na endometriozę. Nie mam już jednego jajnika. Kilka razy trafiałam do szpitala z powodu krwotoków po opóźniającej się miesiączce. Lekarze sugerowali, że mogły to być bardzo wczesne poronienia. Dwa lata temu okazało się, że jestem przy nadziei. Uznałam to za cud. Bardzo się cieszyliśmy. Natychmiast przeszłam na zdrowe jedzenie i od razu ogarnęła mnie wielka miłość do tego dziecka. Kiedy dostałam krwotoku, zdrętwiałam. Próbowałam wierzyć. Gdy okazało się, że poroniłam, pokłóciłam się z Bogiem. I to tak na ostro. Byłam wściekła, że dał mi to dziecko i zaraz je zabrał. Załamałam się. Popadłam w depresję. Moja nić porozumienia z Bogiem została przerwana.

Poszłam na terapię. Przełamaniem był list pisany jakby przez moje dziecko, który podesłali mi znajomi. Przeczytałam w nim, że nadal jestem jego mamą, że ciągle na mnie patrzy i że zamiast być przy mnie, jest nade mną. Zdanie: „Mamusiu, nie płacz już więcej” odebrałam jak polecenie. Od tamtego czasu zmieniło się moje postrzeganie życia i śmierci. Zaczęłam mocniej tęsknić za tamtym życiem. Najszybszą windą chciałabym się dostać do nieba. To pomaga w dążeniu do świętości. Zrobiłam się wrażliwsza. Nie mam już żalu do Boga. Wiem, że On spod mojego serca wziął moje maleństwo w swoje ręce i zaniósł je prosto do nieba. Ono wygrało złotą, Bożą wejściówkę. Dziś umiem być za to wdzięczna – wyznaje Agata.

Świeca i imię dziecka

Ks. Zdzisław Madzio, proboszcz parafii św. Maksymiliana Marii Kolbego w Szczukach, po raz pierwszy odprawił w tamtejszym sanktuarium Mszę św. w intencji dzieci utraconych i osieroconych rodziców. Po Eucharystii wierni udali się w procesji różańcowej z zapalonym zniczami na cmentarz i złożyli je pod krzyżem. Taka Msza św. została odprawiona także pierwszy raz w zabytkowej archikolegiacie w Tumie.

– Widziałem taką potrzebę. Zdarzało się, że były zamawiane intencje mszalne za te dzieci – mówi ks. Piotr Nowak, proboszcz tumskiej parafii NMP Królowej i św. Aleksego. Na jego zaproszenie do modlitwy odpowiedziały również osoby spoza wspólnoty. W większości kobiety, ale byli też mężczyźni. Towarzyszyli swoim żonom. Na początku Mszy św. modlono się Koronką do Miłosierdzia Bożego. Kto chciał, mógł trzymać w ręku zapalone znicze. Płomień symbolizował utracone dziecko. Po homilii płonące znicze ustawiono na ołtarzu. Osoby, przekazując je kapłanowi, wypowiadały imię zmarłego syna lub córki. Na prośbę celebransa wierni odmówili „Ojcze nasz”, trzymając się za ręce.

– Straciłam przez poronienie czwórkę dzieci. Jakoś sobie z tym radzę. Gorzej z mężem, który do tej pory nie może się z tym pogodzić. Dzisiaj, niestety, nie mógł być ze mną. Został w domu i opiekuje się naszym 8-miesięcznym synem. Myślę, że taka wspólna modlitwa mogłaby mu pomóc – mówi jedna z kobiet, która uczestniczyła w Eucharystii.

TAGI: