Komendantka i dziewczynki

Agata Puścikowska

publikacja 07.12.2015 06:00

– Ja mam dzieci udane, wnuki i prawnusia. Oni nie mieli nic. Nawet nazwiska na cmentarzu. Dziewczynki bardzo mi pomogły. Niech pamiętają.

Pani Wanda Traczyk-Stawska opiekuje się kolejnym już pokoleniem harcerek  ze 145. WDH "Wiosna" roman koszowski /foto gość Pani Wanda Traczyk-Stawska opiekuje się kolejnym już pokoleniem harcerek ze 145. WDH "Wiosna"

Cała ta przyjaźń z dziewczynami zaczęła się od pomocy dzieciakom w Centrum Zdrowia Dziecka. Był początek lat 80. ub. wieku. Pani Wanda Traczyk-Stawska wiedziała, że dzieciom w szpitalu dzieje się źle: do części przyjeżdżają rodzice, ale całkiem sporo leży samotnie i tęskni. A Msza Święta? Dzieci nie dawały rady samodzielnie schodzić do kaplicy szpitalnej. Potem nie dawały rady stać godzinę lub siedzieć na podłodze. Krzeseł nie było... – Nawiązałam wtedy kontakt z wawerską drużyną harcerzy. Jeszcze wtedy była to drużyna mieszana, chłopcy i dziewczęta. Zaczęli pomagać dzieciom w Centrum. Poznaliśmy się. Polubiliśmy. W końcu dziewczęta, gdy drużyna zmieniła się w żeńską, poprosiły mnie o wskazanie patronki. Poradziłam moją komendantkę ze Szkoły Młodszych Ochotniczek w Nazarecie, mjr Teodorę Zofię Sychowską. Przyjęły. – Ale to nie do końca tak było, pani Wando – przerywa z uśmiechem 18-letnia Agata Szczerbik, drużynowa 145. Warszawskiej Drużyny Harcerek „Wiosna” ZHR. – Przecież ówczesna drużynowa prosiła, by to pani została naszą patronką! Tylko pani, ze skromności, odmówiła, wskazując swoją komendantkę. Może i dobrze. Dzięki temu od blisko 30 lat dziewczęta mają dwie patronki. Formalną i nieformalną. Choć pani Wanda to nawet więcej niż patronka: to przyjaciółka, nauczycielka patriotyzmu, komendantka. Wzór niedościgły i... tak bliski.

Patriotyzm przy herbatce

Jest sobotni wieczór, tuż przed uroczystością Wszystkich Świętych. Zbiórka przed akcją. Przy herbatce. – Bo przy herbatce najłatwiej mówić. Nawet o trudnych sprawach – pani Wanda krząta się w kuchni, szykuje herbatę, bo zaraz przyjdą „jej” dziewczęta. Ze 145. WDH „Wiosna”. I opowiada. Gdy wybuchła wojna, miała 12 lat. Nagle przerwane rodzinne, dziewczęce szczęście. Starszy brat w konspiracji. Mama zmarła. Trzeba było zająć się dwiema młodszymi siostrami. – A mnie ciągnęło do walki. Przed wojną byłam harcerką. Taką jak one, „moje” dziewczynki teraz... Zło zawitało do Warszawy. I czaiło się na każdym kroku, za każdym rogiem ulicy. Strach, łapanki, rozstrzeliwania, terror. – Postanowiłam, że będę walczyć z bronią w ręku, gdy na moich oczach esesman rozstrzelał niemowlę. W ręku matki... – wspomina pani Wanda. Trafiła do Szarych Szeregów. Potem do konspiracji. Została przydzielona do Akcji „N”: roznosiła skazanym przez Państwo Podziemne wyroki śmierci. – Nosiłam wyroki szmalcownikom, którzy wydawali Żydów, również Niemcom, którzy mordowali Polaków. Musiałam dostarczyć list do rąk własnych. To było trudne. Wejść, zapytać o nazwisko, podać list. Spojrzeć w oczy. I jak najszybciej uciec... – opowiada. Wyrok był „w zawieszeniu”. Jeśli skazany zaprzestał swojego procederu – nie zostawał zabity.

Peemek zamiast broni

Dziewczęta dzwonią do furtki. Czują się tu jak w domu. Ciepło, przytłumione światło, herbata i ciasto. – Aleście wyrosły! Wy wciąż i wciąż rośniecie – pani Wanda niektóre z dziewcząt zna po imieniu, od samego zucha. Teraz to już niemal same zastępowe. Wyższe od niej co najmniej o głowę. Przytulają się do pani Wandy, delikatnie cmokają w policzek. Dość poważne, choć jak na nastolatki przystało, również i czupurne. – Jutro obejmujemy wartę honorową przy pomniku. Będą też warty przy „Szympansie” i dzieciach pani Lurie – meldują. – Tak. Dobrze. Ja będę z wami do godziny 11. Potem jadę do kościoła Świętego Krzyża. Tam od 1947 r. 1 listopada odprawiana jest Msza św. za moich przyjaciół, żołnierzy z mojego oddziału. Zawsze zamawiam. Kto zamówi Mszę, gdy mnie zabraknie?... – zastanawia się. W kąciku pokoju siedzi osobliwa dość zabawka. Coś na kształt małpki, ale mocno posuniętej w latach. Dziewczyny znają historię maskotki. – To jest Peemek. Kiedyś był cały włochaty. Teraz sierść widać tylko gdzieniegdzie... – Dostałam go tuż przed kapitulacją. Trudno było rozstać się z bronią, byłam dobrze uzbrojona, miałam np. karabin maszynowy. Więc koledzy, żeby mi przykro nie było, „wymienili” moją broń na Peemka. Taki prezent, by osłodzić moment rozbrojenia. Broń zresztą zakopaliśmy. Niemcom oddałam tylko stary pistolet, taki „kowbojski”, bez amunicji. Niemiec, który przyjmował broń, był mocno zbity z tropu. Popatrzył na mnie, na Peemka. Nie wiedział, czy jestem chłopakiem, czy dziewczyną. Zaskoczony... zasalutował. Peemek z młodą Wandzią przeszedł wiele. Obozy jenieckie, podróż do Włoch, w końcu do Nazaretu w Palestynie. To właśnie tam, w szkole ochotniczek, Wanda robi małą maturę. W 1947 r. wraca do kraju. – Nie mogłam żyć na obczyźnie. Usychałam z tęsknoty. Wróciłam, tutaj założyłam rodzinę, skończyłam psychologię. I znów rozpoczęła walkę: przez 70 lat, o pamięć poległych żołnierzy, ale przede wszystkim ludności cywilnej Warszawy, pochowanej na Cmentarzu Powstańców na Woli.

Akcja

1 listopada. Cmentarz Powstańców Warszawy na Woli. Zbiórka przy pomniku Polegli Niepokonani – największej cmentarnej mogile. Pani Wanda, z biało-czerwoną opaską na ramieniu, na posterunku. Pomaga (choć momentami dowodzi raczej) drużynie dziewcząt (jest i kilku chłopców z ZHP) w rozstawieniu wart. – Ten pomnik to największa mogiła... – instruuje pani Wanda przechodniów. Chcą słuchać. – Tutaj leżą ciała bezimiennych warszawian – cywilów, ale i żołnierzy. Niedługo powstanie mur w tamtej części cmentarza – pani Wanda wskazuje część nekropolii – na którym będą wypisane nazwiska pomordowanych. Chociaż tyle... W ten sposób powoli wypełnia się ostatnie zadanie, które w 1947 r. otrzymała od dowódcy: miała odnaleźć poległych przyjaciół i zadbać o ich godny pochówek. Przez wiele lat pani Wanda walczyła z obojętnością urzędów, z nieświadomością, niechęcią władzy PRL do uczczenia poległych. Tak naprawdę dopiero ostatnie lata pozwoliły na godne upamiętnienie zamordowanych. Dziewczęta obejmują wartę. Te „jej” dziewczyny to tyle na cmentarzu pomagały i pomagają. – Dzięki ich pomocy zebraliśmy ogromną liczbę nazwisk tych, którzy leżeli tu dotąd bezimiennie. Dziewczyny, podczas większych świąt państwowych i oczywiście 1 sierpnia, na cmentarzu rozdają ulotki informujące o tym, że szukamy poległych i tu pochowanych. Rozdają specjalne kwestionariusze, które rodziny i krewni zmarłych wypełniają. Wciąż mało kto wie, że Cmentarz Powstańców Warszawy to największa nekropolia wojskowa w Europie. Ponad 100 tys. ludzi, z czego 80 proc. to ludność cywilna... – Rok temu, razem z jedną z drużyn ZHP, stworzyliśmy też akcję „Nazwijmy bezimiennych”. Zrobiliśmy wlepy, plakaty, ulotki, zaprojektowaliśmy logo – opowiada Anna Peszkowska, do sierpnia drużynowa „Wiosny”. – To wyjątkowa praca: przychodzili do nas wzruszeni ludzie, którzy do tej pory pamiętają o swoich bohaterskich przodkach, którzy wciąż pozostają bezimienni. Trzeba zrobić wszystko, by ich pamięć przywrócić...

Prawda jest prosta

Kiedy 27 lipca 1944 r. Niemcy wezwali mieszkańców stolicy do budowania umocnień, warszawianie wiedzieli: od wschodu wejdą Rosjanie. Z dwóch stron wróg. – Wiedzieliśmy, że nikt nas nie oszczędzi. Ludzie doskonale orientowali się, co się stało ze Lwowem. Znaliśmy już Niemców i wiedzieliśmy, jak działają Rosjanie. Więc nie mieliśmy złudzeń: po starciu Niemców i Rosjan nie pozostanie kamień na kamieniu. I zdawaliśmy sobie też sprawę, że kara za niesubordynację będzie ogromna. Przecież Niemcy rozstrzeliwali za byle co... Setkami. Stało się jasne, że wszyscy mieszkańcy: cywile i żołnierze nie chcą oddać miasta bez walki. Zatliła się iskra nadziei, że rozpoczniemy walkę, zdobędziemy miasto i przyjmiemy Rosjan jako gospodarze. Gdyby pomogli alianci zrzutami broni i żywności, mielibyśmy szanse – opowiada pani Wanda. Dziewczęta z szeroko otwartymi oczami, patrząc na „swoją panią Wandzię”, chłoną opowieści o życiu podczas powstania, o walce, o radości, o przyjaźni. Jakby chciały się nauczyć patriotycznej współczesności: dzielności, miłości do Polski, młodzieńczych wyborów. – Dla mnie najważniejsze jest, żeby wychować dobre harcerki. Żeby wiedziały, jak mają się zachowywać, w co wierzyć. Żeby wiedziały, że warto żyć i walczyć dla kraju. Zawsze. W każdej okoliczności. Niech pamiętają. Dziewczętom chyba najbardziej podoba się historia o tym, jak „Atma” stała się „Pączkiem”. I opowieść o tym, że idąc do walki, trzeba ściąć warkocze... – Tak to było: w konspiracji wymyśliłam sobie pseudonim „Atma” – zakochana byłam w Rodziewiczównie, a tam w jednej z powieści atma – dusza, miała tak przemożny wpływ na społeczeństwo. Jednak byłam... niska oraz dość pulchna. I koledzy dość konkretnie postanowili: „zostaniesz »Pączkiem«”. Z tym warkoczami to natomiast było tak: ojciec Wandy, sam żołnierz Legionów, zgodził się na żołnierkę córki. Mogła iść do powstania pod warunkiem… ścięcia grubych, długich warkoczy. Bo w walce tylko przeszkadzają. I tak Wanda, udająca chłopaka, walczyła w Oddziale Osłonowym Wojskowych Zakładów Wydawniczych generała „Montera”. Stopień – plutonowy. – Wyglądałam jak chłopiec i za chłopaka się podawałam. To ułatwiało walkę. Byłam łączniczką – strzelcem.

Przedstawić przyjaciół

Pani Wanda idzie do kolejnej cmentarnej kwatery. Do dzieci pani Lurie. Dwie harcerki, wyprostowane jak struny, opowiadają, jeśli ktoś chce słuchać, o dzieciach i bohaterskiej matce. Wcześniej na mogile ułożyły z żołędzi trzy krzyżyki – każdy symbolizuje jedno zamordowane dziecko. Dziewczęta opowiadają, a pani Wanda kiwa głową: tak było... Pani Lurie była w czwartej ciąży, gdy Niemcy zabili troje starszych dzieci. Ją postrzelili. Trzy dni leżała nieprzytomna pod zwałami ciał.

Oprzytomniała ciężko ranna. Poczuła, że dziecko pod jej sercem żyje. Dramatyczna walka o życie. Cudem udana. Syn pani Lurie urodził się 27 sierpnia. Żyje do dziś. – Trzeba teraz zrobić wszystko, by na cmentarzu powstał pomnik Powstańczych Matek. One były prawdziwymi bohaterkami. O ich bohaterstwie niemal nikt nie wie... – mówi pani Wanda i przechodzi do innej kwatery, 81W. Kwatery, w której spoczywa „Szympans”, jedna z najdzielniejszych kobiet powstania. Łączniczka bojowa z Powiśla Czerniakowskiego, zgrupowanie Kryska. Ciężko ranna w rękę na ul. Książęcej, niosąc ważny meldunek. Podwiązała ją i biegła dalej. Po amputacji ręki dostała się do niewoli niemieckiej. Rozstrzelana przez Niemców 20 września 1944 r. po tym, jak na pytanie jednego z nich: „Bist du Banditin?”, odpowiedziała z godnością: „Jestem żołnierzem Armii Krajowej”... W końcu Wanda Traczyk-Stawska prowadzi młode harcerki do „swoich”. Do mogiły, w której pochowani zostali jej przyjaciele i towarzysze broni z oddziału. Dwunastu. – Opowiedzieć wam o nich? Zawsze o nich pamiętam. Ten najmłodszy, 12-letni Jacuś, harcerz z Szarych Szeregów, przyjaciel wspaniały, służył jako łącznik na bramie. By do dowódcy mogli się dostać tylko dokładnie sprawdzeni. 28 sierpnia dostał. Nikt go do walki nie brał. Trepanacja czaszki. Umarł, gdy rozwalili szpital. Albo Andrzej hr. Taczanowski „Jastrzębiec”, którego przezywali „Ordynatem”. Umierał długo i w cierpieniu. I inni. Sami przyjaciele. Sami patrioci. Bohaterzy. – Ja mam wszystko: dzieci, wnuki, prawnuka. Oni do niedawna nawet nie mieli nazwiska na grobie. Teraz odzyskali nazwisko. Mają grób. Ale o tysiące innych poległych nadal trzeba się upominać. Dopóki mogę, będę to robić. Potem niech robią to młodzi. Choćby „moje” dziewczynki. Dadzą radę?

TAGI: