Jak w piekle

Aleksandra Pietryga

Gość Katowicki 48/2015 |

publikacja 05.12.2015 06:00

– Gdzie jest teraz Twój tata? – ktoś zapytał. – Spalił się na kopalni – odpowiedział czterolatek.

Jak w piekle Stanisław Dacy /Foto Gość

Najmocniej przeżyły to dzieci. Im najtrudniej było zrozumieć, co właściwie się stało. Kiedy do domów górników dotarła tragiczna wiadomość, żony zostawiły wszystko i pojechały do szpitala. A przerażone dzieci zostały. – Nasza sześcioletnia córka po tym wypadku bardzo się zmieniła – opowiada Karol Kwaśniewski. – Stała się nieufna, agresywna, chowała się przed wszystkimi pod stołem. Zamknęła się w sobie, trudno było do niej dotrzeć. – Nie potrafiła się na niczym skupić, potrzebowała pomocy psychologicznej – mówi jej matka i łamiącym się głosem dodaje: – My, dorośli, nie potrafiliśmy poradzić sobie z tym dramatem, a co dopiero dzieci…

Posłani na pewną śmierć

Trudno zapomnieć o tych wydarzeniach. W nocy z 6 na 7 października 2014 roku zostaliśmy zaalarmowani wiadomością, że na kopalni „Mysłowice-Wesoła”, 665 metrów pod ziemią, zapalił się metan. Ci, którzy przeżyli, są przekonani, że doszło wtedy do wybuchu. Uważają, że na kopalni dochodziło do wielkich nadużyć, lekceważenia przepisów bezpieczeństwa pracy i życia pracowników. Ich zdaniem, pomimo informacji o dużym stężeniu metanu w tym dniu, nikt nie podjął decyzji o wycofaniu górników z dołu. Przeciwnie. Posłano ich tam na pewną śmierć. Górnicy są rozżaleni, mówią, że gdyby nie pazerność zarządzających zakładem, tej tragedii by nie było. W momencie katastrofy pod ziemią znajdowało się 37 górników. Najbardziej poszkodowani zostali natychmiast przewiezieni do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śl. Ich stan przez długi czas był krytyczny. Jeden z górników zginął od razu, ale poszukiwania trwały wiele dni, zanim ratownicy odnaleźli jego ciało. Czterech innych, ciężko poparzonych, zmarło w ciągu kilku tygodni.

Z ocalałymi górnikami spotykamy się rok później w Domu św. Marcina w Katowicach. Siedzimy przy stole razem z nimi, ich żonami, z abp. Wiktorem Skworcem i ks. Krzysztofem Bąkiem, dyrektorem katowickiej Caritas. Nie wszyscy uratowani przyszli. Są nadal dni, kiedy ich psychika mocno siada. Boją się wtedy wyjść z domu, spotkać się z ludźmi. Większość górników nosi na ciele ślady tej tragedii: blizny po poparzeniach, zdeformowane twarze, brak palców u rąk. Niektórzy mają na dłoniach czarne rękawiczki. Jeden z nich ma trudności z mówieniem. W momencie wybuchu zachłysnął się ogniem i jego struny głosowe dosłownie się odwróciły. Wszyscy korzystają z pomocy psychologa.

– Nie potrafię spać – przyznaje jeden z poszkodowanych górników. – Siedzę wtedy na łóżku i długo płaczę... Mam skrzywioną psychikę. Boję się przyszłości. Teraz wiem, jak kruche jest życie. Inni to potwierdzają. Mówią o tym, że po katastrofie stali się innymi ludźmi. Kiedyś przekonani, że im nie może się nic złego przytrafić, dziś wiedzą, że wszędzie mogą zginąć. Każdego dnia. – Uprawiałem sporty ekstremalne, skakałem ze spadochronem, latałem na paralotni – opowiada Krzysztof Bęben. – Po wypadku pojechaliśmy z kumplami w Beskidy i wjechaliśmy kolejką na Czantorię. Byłem przerażony. Trzymałem się tak mocno uchwytu, że o mało go nie zgniotłem.

Idź, nie bój się

Żony wspominają traumatyczne chwile w szpitalu. Lekarze nie dawali ich mężom wielkich szans, a one nie chciały w to uwierzyć. – Ordynator mówi mi, że mąż raczej nie przeżyje. Ma poparzone 65 procent powierzchni ciała. Prawdopodobnie też poparzenia wewnętrzne – opowiada jedna z pań. – Daje mi do zrozumienia, że wizyta w jego gabinecie skończona. Siedzę dalej i gapię się na niego. Jestem w szoku. Lekarz wstaje i pokazuje mi drzwi.

Trudną próbą było wyjście ze szpitala. Tam ocalali górnicy czuli się otoczeni kloszem ochronnym. Teraz trzeba było rzucić się na głęboką wodę, spotkać się ze swoimi dziećmi, wyjść do ludzi. Często wstydzili się swoich poparzonych twarzy, ciał. Męczyła ich ludzka ciekawość. Najlepiej czują się w swoim gronie. Przeżyli to samo piekło.

Najpierw była całkowita cisza. W kopalni, gdzie zawsze jest hałas, ta głusza była upiorna. A potem przeraźliwy huk, jak turbiny pięciu samolotów i galopujący ogień, na 3,5 metra wysoki, na 7 metrów szeroki. – Jakby ktoś podpalił dezodorant w aerozolu – relacjonuje jeden z górników. – Dosłownie wysadziło mnie z butów na trzy metry w górę. Spadając, zobaczyłem, że obok mnie pali się kolega. Życie przeleciało mi przed oczami. Widziałem moją rodzinę, żonę, trójkę dzieci. Przez chwilę ogarnął mnie spokój, poczucie bezpieczeństwa, jakbym wracał do domu… A później zobaczyłem przed sobą obrazek Jezusa Miłosiernego – opowiada coraz bardziej drżącym głosem. – Poczułem, jakby mnie ktoś popchnął i wyraźnie usłyszałem: „Idź, nie bój się. Wszystko będzie dobrze”. Podniosłem się i mówię do tego kolegi, co się palił: „Musimy stąd uciekać”. A on na to, że już tu umrze, że nie ma siły nigdzie iść. Mówię mu: „Masz troje dzieci. Jesteś potrzebny”. Jakoś wyszliśmy. Na pewno nie swoimi siłami. Jak szliśmy korytarzami, to nad nami unosiły się takie wielkie kule ognia. Jak w piekle…

Mężczyźni są przekonani, że zostali cudem ocaleni. – Z takich wypadków się nie wychodzi – twierdzą. Krzysztof Bęben wspomina, że w momencie katastrofy nawrócił się. – Wcześniej nie byłem wierzący, nie chodziłem do kościoła – przyznaje. – Po wybuchu, kiedy szedłem po kolegów, wiedziałem już, że jest Bóg, czułem Jego obecność. Nie wiem, jakim cudem przypomniała mi się modlitwa „Ojcze nasz”. Nie modliłem się wiele lat. A On mnie uratował.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.