Dziesięcioro, nie licząc psa

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 10.12.2015 06:00

– Kiedy dostajemy dzieci pod opiekę, musimy nauczyć je podstawowych czynności – korzystania z prysznica, spuszczania wody w toalecie, sikania do muszli, a nie obok niej – mówi Mateusz Dunikowski. – O miłości proponuję porozmawiać z moją żoną.

W przedpokoju domu Barbary i Mateusza dużo miejsca zajmują buty ich dzieci i podopiecznych henryk przondziono /foto gość W przedpokoju domu Barbary i Mateusza dużo miejsca zajmują buty ich dzieci i podopiecznych

Barbara i Mateusz Dunikowscy od 2 lutego tego roku w Januszowicach pod Krakowem prowadzą rodzinny dom dziecka dla ośmiorga podopiecznych. Sami mają dwoje dzieci biologicznych – 11-letnią Miriam i 7-letniego Janka. Te przybrane mają od 5 do 17 lat.

– Nikt się nie nadaje do tej roboty, tak samo jak nikt się nie nadaje, żeby być rodzicem dla swoich dzieci – Mateusz z uśmiechem wygłasza tę prawie sentencję. – Najtrudniejsze jest dla mnie to, że trzeba być dla nich wzorem, a tak naprawdę nikt przez 24 godziny nie bywa idealny. – To jest praca w miłości – wtrącam. – Na szkoleniach przygotowujących do stworzenia rodziny zastępczej zamiast mówić o miłości, mówi się o tworzeniu więzi – zwraca uwagę Mateusz. – Zależy nam na tym, żeby nasi podopieczni wrócili do rodziców biologicznych – dodaje Barbara. – Nie chcemy stwarzać sytuacji, w których dzieci czułyby się rozdarte między nami a nimi. Choć muszę przyznać, że jestem do nich ogromnie przywiązana. Nieraz przyłapuję się na bardzo ciepłych uczuciach. Kiedy był czas wakacji i dzieci wyjechały, poczułam, jak bardzo tęsknię za podopiecznym, który daje nam czasem w kość. Kiedy ostatnio jeden z naszych maluchów upadł, podniosłam go i masując mu głowę, pomyślałam, jak bardzo jest mi bliski. Ja się nie boję słowa „kochać”, chociaż dla niektórych brzmi ono przerażająco. Kiedy pytam dlaczego, w odpowiedzi wyręcza ją Mateusz: – Bo wiąże się z nim odpowiedzialność, a ludzie się jej boją. Na dodatek w języku polskim brakuje określeń na różne odcienie miłości, takie jak agape czy caritas. – Może ludzie boją się miłości, bo odwołuje się do uczucia idealnego, absolutnego, do którego nie dorastają? – zastanawia się Barbara.

Więzi

Właśnie dzieci zaczynają ściągać do domu. Pies Idefix merda ogonem, witając ich. – Pewnie myśli: „Wróciły – będzie wesoło” – mówi Barbara. A im czasem wcale nie jest wesoło.

Mateusz: – Do opieki zastępczej czy późnej adopcji nie trafiają grzeczne, zdrowe, wspaniałe dzieci, ale te, które mają poważne problemy, są mocno poranione. Nasze dzieci pochodzą z rodzin z problemami, dlatego są przyzwyczajone, żeby je tworzyć. Najwięcej czasu zajmują nam próby ich rozwiązywania. Działają w myśl przesłania: „jak mam do kogoś sympatię, to okazuję ją tak, że go dźgnę pod żebrem albo powiem mu brzydkie słowo. To świadczy o tym, jaki jest dla mnie ważny”. Opowiada, że w relacjach z podopiecznymi odbywa się nieustanna próba sił: – Jeden chce kogoś bić, drugi krzyczy lub płacze, widząc, że na opiekunach właśnie to robi największe wrażenie. Najważniejsze, żeby przerwać ciąg takich działań. Dziecko czuje się bezpieczniej, kiedy wie, że opiekun sobie z nim radzi. Dociera do niego, że czego by nie zrobił, nawet kiedy jest nieznośny, niedobry, to dorosły jest z nim, a nie tak jak rodzice zamknie go na klucz w łazience ze zgaszonym światłem, żeby mieć święty spokój. Dlatego zaraz na początku trzeba dziecku pokazać, że to jest mój dom, ja tu jestem opiekunem, tu obowiązują moje reguły. Może brzmi to strasznie, jakby dotyczyło sytuacji w poprawczaku, ale jestem pewien, że każde dziecko chce mieć obok siebie dorosłego, który będzie dla niego autorytetem i nakreśli mu normy poruszania się w świecie.

Podkreśla, że dla niego priorytetem jest to, żeby podopieczni nauczyli się wykonywania czynności, których nie nabyli w domach rodzinnych – samoobsługi, umiejętności uczenia się i odrabiania lekcji, ale też samodzielności. – Podczas nauki zwykłych czynności powstają między nami więzi. Podstawą funkcjonowania w naszej rodzinie jest używanie słów „proszę”, „przepraszam”, „dziękuję”. Uczymy dzieci tego, a potem słyszymy, jak ze sobą rozmawiają: „Powiedziałeś przepraszam, a teraz powiedz głośno całym zdaniem za co” – mówi jedno do drugiego. Bo samo „przepraszam” można powiedzieć „na odczep się”. U nas w domu mówi się całym zdaniem: „Przepraszam za to, że ci dokuczałem”. Wtedy jest nadzieja, że w wypowiadającym te słowa pojawi się refleksja nad własnym zachowaniem.

Furtka

Mateusz: – Określenia, które padają w tej opowieści, takie jak „dzieci biologiczne” czy „z opieki zastępczej”, mogą brzmieć chłodno. Wynika to z braku terminologii dotyczącej tej dziedziny życia. W języku polskim nie ma nazw dla określenia dodatkowego „rodzeństwa na jakiś czas”. Nasz syn Jasiu nazywa Patrycję „drugą siostrą”. Wszyscy nasi podopieczni mają oboje rodziców i utrzymują z nimi kontakt. Do nas zwracają się „ciociu, wujku”, bo takie zwroty przeniosły się z domów dziecka na rodziny zastępcze. Część zdecydowała się na „proszę pana, pani”.

Opowiada, że ich historia zaczęła się przez przypadek, który jest świeckim imieniem Boga. – Żona studiowała pedagogikę, ja informatykę w Krakowie. Na studiach zostaliśmy wolontariuszami. Basia pomagała w domu dziecka, ja w schronisku dla ofiar przemocy dla samotnych matek z dziećmi. Chodziłem na spotkania duszpasterstwa dominikańskiego „Beczka”, a tam działała grupa charytatywna. Ktoś z jej uczestników zapytał, czy nie chciałbym pomagać innym. Bardzo mi się spodobała praca z ludźmi. Po studiach temat wracał. Ktoś w kręgu moich znajomych pracował w ośrodku wychowawczym, ktoś inny chciał stworzyć rodzinę zastępczą. Barbara: – Urodziło nam się dwoje dzieci. Kiedy młodszy Jasiu miał roczek, mąż zaczął napomykać, że chciałby, żeby nas było więcej. Zwróciliśmy się do Stowarzyszenia Rodzin Zastępczych „Pro Familia”, które organizuje szkolenia przygotowujące do przyjęcia dzieci. To ono otworzyło nam furtkę, żebyśmy mogli zostać rodziną zastępczą. Mateusz: – To stowarzyszenie prowadzi placówkę, której jesteśmy pracownikami. W prawie polskim rodzinne domy dziecka funkcjonują albo jako rodzina zastępcza, albo tak jak my, jako placówka opiekuńczo-wychowawcza typu rodzinnego. Pieniądze daje nam Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie. Przyznaje, że wyrósł w tradycji dużej rodziny, która utrzymywała ze sobą kontakty. – Mama miała 72 kuzynostwa w pierwszej linii. Ta potrzeba opieki nad innymi bierze się też z naszej chrześcijańskiej potrzeby świadczenia miłości bliźniego – dodaje. – Stale trzeba stawiać sobie nowe zadania. W naszej społeczności nie ma ateistycznych rodzin zastępczych.

Każdy ważny

Mateusz: – Na wszystkich szkoleniach mówiono nam, że nasze dzieci biologiczne stracą, kiedy przyjmiemy do domu obce. Barbara: – Takie stwierdzenia dają wiele do myślenia. Człowiek zaczyna się zastanawiać. Mateusz: – Znajomi też nam to odradzali, argumentując, że możemy dostać dziecko, które nam zniszczy rodzinę. W ośrodku adopcyjnym stwierdzono, że nasze dzieci są za małe i nie praktykuje się takich rodzin zastępczych, gdzie najmłodsze dziecko biologiczne ma rok. Według zasad można przyjąć tylko takie dziecko, które jest przynajmniej o rok młodsze od najmłodszego dziecka biologicznego. Jednak postawiliśmy na swoim i to była bardzo dobra decyzja. Dostaliśmy pod opiekę dziewczynkę starszą o rok od naszej córki, tak że obie poszły razem do pierwszej klasy. Mogłoby się wydawać, że wszystko zostało postawione na głowie, ale stało się inaczej – nasza córka i Patrycja zaczęły się od siebie uczyć.

Barbara: – Patrycja to cudowna dziewczynka. Ma inny temperament niż nasza córka, ale mamy wspólny system wartości i od 7 lat tworzymy zżyte stado. Mateusz: – Dziewczynki uczą się od siebie wzajemnie tego, czego im brak. Jedna przebojowości, a druga spokoju. Przed przyjęciem siedmiorga podopiecznych spytaliśmy nasze dzieci, czy tego chcą. Ucieszyły się, że to superpomysł. Wprowadzając się do nowego domu, podzieliliśmy go na dwie części – naszą i podopiecznych. Dzieci biologiczne mieszkają w jednym skrzydle i jeśli byłoby im za trudno, to mogłyby się wycofać, ale z tego nie korzystają. Na początku ubolewały, że mają nas dla siebie za mało. Ale kiedy dłużej z nimi porozmawialiśmy, okazało się, że kiedy wcześniej pracowaliśmy poza domem, byliśmy w domu jeszcze krócej. Barbara: – Pracujemy cały czas na wysokich obrotach, ale staramy się wyszarpać czas dla dzieci biologicznych. Wieczorem razem się modlimy, czytamy książki, rozmawiamy o tym, co się wydarzyło w ciągu dnia. Szczególnie potrzebuje tego Janek. Staramy się mu pokazać, że każdy jest ważny na swój sposób. Mateusz: – Nie obciążamy naszych dzieci opieką nad innymi. Chcemy, aby miały swoje dzieciństwo.

„Tak” zamiast „nie”

Mateusz: – Kiedy zwracam się do dzieci, żadnego zdania nie zaczynam od „nie”. Zamiast „Nie bijcie się” wolę powiedzieć „Chodźcie, zagramy w warcaby”. Nie zmuszamy ich do wykonywania obowiązków domowych, odrabiania lekcji, ale od tego, czy się do nich przykładają, zależy wysokość ich kieszonkowego czy możliwość korzystania z komputera. Uczymy ich, że to nie dorosły ich pilnuje, ale sami muszą się pilnować. Przekazujemy reguły postępowania, system moralny, ale to oni muszą żyć według nich.

Barbara: – Stawiamy na wolność i obserwujemy, jak dzieci uczą się z niej korzystać. Kiedy na śniadanie robią sobie same kanapkę, różnie im wychodzi. Czasem trzeba im przypominać, żeby wylądowała w tornistrze. Każde z podopiecznych ma w zakresie swoich obowiązków sprzątanie. Ale przy dziesięciorgu dzieciach i jednym psie na pokładzie nie da się zachować idealnego porządku. Trzeba było ustalić priorytety – albo żyjemy, albo cały czas sprzątamy. Po wielu latach odpuściłam ze sprzątaniem, żeby mieć czas na to, co najważniejsze. – A co jest najważniejsze? – pytam. – Czas poświęcony drugiemu – odpowiada. – Żeby być z nim, posłuchać, co ma do powiedzenia. Czuję się sfrustrowana, kiedy dzieci wpadają po szkole i każde chce coś powiedzieć. Mam tylko dwoje uszu, a ich jest dziesięcioro. Na szczęście nie wszyscy wracają naraz. Bardzo lubią się dzielić swoimi przeżyciami. Czasem tylko padnie pytanie „Co ty, ciociu, dziś robiłaś?”. Zwykle to ja ich wysłuchuję i staram się zaradzać ich problemom.

Barbara: – Nasi podopieczni mają za sobą wiele złych doświadczeń. Uczę się od nich patrzenia na świat oczami kogoś skaleczonego, ale nie ciągnę ich za język. Czasem zdradzają swoje doświadczenia jednym słowem, jakimś wspomnieniem. Mateusz: – Mają zapewnioną stałą opiekę psychologiczną i trudne tematy zostawiamy fachowcom. Nie rozdrapujemy ich ran, ale staramy się zapewnić im opiekę i dawać pozytywne wzorce. Mamy szczęście, że rodzice „naszych” dzieci są katolikami i wyrazili zgodę na to, żeby razem z nami uczestniczyły w praktykach religijnych.

Miłość

Barbara: – Mój mąż przekłada swoją siłę i wewnętrzny spokój na pracę z dziećmi. Często, obserwując go, jestem pełna podziwu. W sytuacjach ekstremalnych, kiedy emocje mogą sprawiać dodatkowy kłopot, umie odsunąć je na bok i rozsądnie podejmować decyzje. Mateusz: – W rodzinie zastępczej emocje trzeba odstawić na bok. Nieraz słyszeliśmy, jak w innych rodzinach zastępczych nastolatka, chcąc uzyskać jakieś korzyści, oskarżała opiekunów o molestowanie seksualne. My mamy pod opieką 12-, 13-letnie dziewczynki. Musimy się do nich odnosić w zależności od tego, jaki mają temperament i jaką historię życia. Próba ujednolicenia podejścia do nich jest z góry skazana na porażkę.

Wracam do tego, co powiedziałam na początku, przypominając, że obydwoje dają podopiecznym miłość. – Miłość kojarzy się z czymś nierozerwalnym, trwałym, a my nasze dzieci musimy za jakiś czas oddać ich rodzicom biologicznym – odpowiada Mateusz. – Ustawa mówi, że dziecko może przebywać w rodzinie zastępczej 18 miesięcy. Po upływie tego czasu sąd ma podjąć decyzję, co się z nim stanie. Albo pójdzie do adopcji, albo wróci do rodziców. Z jednej strony wydaje się to bezduszne, bo z góry została wyznaczona granica, bez względu na ocenę stanu dziecka, a z drugiej to dobrze, bo zmusza biologicznych rodziców do przygotowania się na powrót dziecka. Oni często udają, że coś sami robią, a wolą, żeby ktoś inny z ich dziećmi na co dzień odrabiał lekcje, chodził do lekarza. Oni dostają je na weekend i wszystko jest OK.

Barbara: – Mój mąż ma niewyczerpane pokłady radości i wielką odwagę. To, co udało nam się zrobić, to jego zasługa. Poszłam za nim w lęku i chyba nam się udało. Swoją radością promieniuje na otoczenie, a ja wiem, skąd ją bierze. – Najważniejszy jest dla mnie Bóg – dopowiada Mateusz i jest trochę skrępowany, że używa tak wielkiego słowa. Potem opowiada, że nie wie, jak to się dzieje, że łatwiej jest im wyprawić do szkoły dziesięcioro dzieci niż wcześniej troje. Tak samo jest ze spaniem. Leżą w łóżkach już o 21. – To się nie stało samo, ale wymagało ciężkiej roboty – mówi. – Ale uwielbiam pracować z dziećmi. Widzę taką prawidłowość, że jak się tylko oduczy ich robienia zła, to zostanie w nich pustka po nim. Musimy wypełnić ją dobrem, żeby dziecko zaczęło na nowo żyć.

TAGI: