Z rodziną na swoim

Karina Grytz-Jurkowska

publikacja 18.12.2015 06:00

Z rodziną dobrze tylko na zdjęciach? Jak wskazują statystyki, także w biznesie, byle na zdrowych warunkach.

Łucja Wieczorek sprzedaje gotowe wyroby Karina Grytz-Jurkowska /Foto Gość Łucja Wieczorek sprzedaje gotowe wyroby

Nietraktowane z taką atencją jak wyczekiwani „inwestorzy zewnętrzni”, niezachęcani ulgami podatkowymi, licznymi ułatwieniami. Mimo to nie wyprowadzą się z ojcowizny, zapłacą podatki na miejscu, nie założą biura na Cyprze. Są niezawodnym sponsorem szkół, przedszkoli i lokalnych organizacji. To firmy rodzinne, miejscowe, działające od lat, są podstawą stabilnej gospodarki. Rodzina to nie tylko komórka społeczna i prawna, ale też często gospodarcza.

Miłość do kierownicy

– Nasza firma powstała z chęci, żeby zrobić coś więcej. Już mój dziadek, prowadząc gospodarstwo, woził ludziom różne rzeczy wozem konnym, podobnie ojciec traktorem z przyczepą. Ja też postanowiłem robić coś jeszcze. Poszedłem do straży, zrobiłem uprawnienia na prowadzenie ciężarówki, ale wtedy przerwano nabór – opowiada historię firmy Bernard Groeger z Łan.

Namówił ojca, by zamiast kolejnego traktora kupili stara o ładowności 5 ton. Zakup szybko się zwrócił i pozwolił na kupno większego auta. Firma się rozrastała, realizowała coraz większe zlecenia.

– Przewieźliśmy wiele ton dla pobliskiej cukrowni Cerekiew. To mnie nauczyło, jak ważne są odpowiedzialność i niezawodność. Pomyślałem, skoro tu dajemy radę, to wszędzie – tłumaczy przedsiębiorca. W jego rodzinie od pokoleń przepis na sukces zawiera się w słowach modlitwy: „Ponbóczku, dej, żeby była ciężka robota i siły do jej zrobienia”. Czyli nie siedź, nie narzekaj, tylko idź raz obraną drogą, wkładając trud i nie poddając się.

W firmie prócz Bernarda i jego żony wkrótce pracowali jego bracia i siostry, dzieląc między sobą zadania. Wkrótce rozwinęła się nowa gałąź – przewóz niebezpiecznych materiałów ciekłych, tzw. ADR, które wożą po całej Europie. To wymaga najlepszych cystern i wykwalifikowanych ludzi. Dziś prócz floty mają też swoje stacje paliw. Przedsiębiorstwo tak się rozrosło, że postanowili rozdzielić działalność na różne firmy.

– Ale dogadujemy się, bo jest to zaufanie do siebie. Jeśli są zdrowe zasady – przejrzystość rozliczeń, zaufanie i odpowiedzialność za swoją część, to z rodziną współpracuje się lepiej niż z obcymi – podsumowuje Bernard Groeger. A gdy trzeba, nawet teraz siada za ukochane kółko i jedzie w trasę.

Anioły od św. Izydora

Pan Bernard podkreśla, że liczy się nie tylko firma. Trzeba też robić coś dla społeczności lokalnej. Działa więc w OSP, fundacji św. Bartłomieja, w radzie parafialnej. Od lat wspiera szkołę, różne imprezy, sam firmuje festyn na św. Krzysztofa, w którym jedną z atrakcji dla dzieci jest możliwość przejechania się wielką ciężarówką, a dla starszych konkurs starych pojazdów.

No i rodzina. Ponieważ siedziba firmy jest przy domu, łatwiej pogodzić zaangażowanie w nią małżonków z wychowaniem dzieci, chociaż ich rozliczne zajęcia są dużym wyzwaniem logistycznym dla mamy.

– Choć pracujemy dużo, to jednak widząc się, zawsze wymieniamy parę zdań między sobą czy z dziećmi, dzwonimy, dzieci zaglądają do biura, zdają mi relację np. w drodze do szkoły muzycznej – wskazuje pani Bernadeta. – I przede wszystkim staramy się co niedziela chodzić razem na Mszę św., zjeść wspólnie obiad – dopowiada jej mąż. I dodaje: – Kiedyś, gdy wydawało mi się, że nawet w niedzielę, na Mszy muszę być dostępny pod telefonem, moje spojrzenie przykuł obraz św. Izydora w naszym kościele. Kiedy on się modlił, anioły orały za niego. To dało mi do myślenia, że Boża Opatrzność czuwa.

Tę pewność daje mu też zdarzenie z 1988 roku. Gdy po przełomie nadszedł kryzys i było trudno utrzymać firmę, Bernard Groeger był zdecydowany wyjechać za granicę. Gdy przedtem pojechał na Górę Świętej Anny, usłyszał ówczesnego biskupa Alfonsa Nossola. – On dosłownie krzyczał: „Nie opuszczajcie tej ziemi, kaj św. Anna jest patronką – Śląska Opolskiego!”. Do dziś to mam w uszach. Pomyślałem: „Faktycznie, gdzie ja chcę się sam wybierać, skoro bez Łan żyć nie mogę” – i nie pojechałem. Po 20 latach byłem w Kamieniu Śląskim podziękować arcybiskupowi za te słowa – przyznaje.

Od masarni do piekarni

– Mój ojciec Emil wywodzi się z rodziny o masarskich tradycjach. Ale wyuczył się w Raciborzu na piekarza i przed wojną rodzice kupili mu tę piekarnię – opowiada Łucja Wieczorek z Polskiej Cerekwi. Mając taki fach, przetrwał lata wojenne, pracując na froncie jako piekarz i kucharz. Gdy wrócił, szybko odbudował nieco zniszczoną piekarnię i prowadził ją do 1979 roku, latem wzbogacając asortyment o lody.

Po przejściu na emeryturę zakład na krótko wynajął, bo córka wykształcona w innym kierunku, pracowała w mieście i nie zamierzała przejąć firmy. Jednak gdy wyszła za mąż, mama namówiła zięcia, że warto się przeszkolić i przejąć rodzinny biznes. I tak od lat jej mąż Jerzy z pomocnikiem w nocy robią pieczywo i kołacze, ona nad ranem układa je i sprzedaje.

– Ojciec się ucieszył, że piekarnia do nas wróciła. Na początku nam pomagał, ale nawet później kręcił się przy piekarni, prosił, by mu zostawić blachy do czyszczenia. Do dziś korzystamy z jego receptur, a po kołacz przyjeżdżają ludzie nawet z dalszych miejscowości, choć się nigdzie nie reklamujemy. Ale wystarcza nam taka lokalna skala – przyznaje.

Rozmowę rzeczywiście raz po raz przerywają klienci, telefony z zamówieniami na święta. Nadchodzi pracowity czas – makowce, pierniki, kołacze już pysznią się na półkach.

– Dziś prócz nas pracuje tu kilka osób, w tym dorywczo siostra męża i siostrzenica. Córka Lidia studiowała grafikę w Cieszynie, teraz ma małe dziecko. Ona, tak jak ja, wychowywała się przy piekarni, ale czy kiedyś przejmie zakład – zobaczymy – uśmiecha się pani Łucja.

Gen przedsiębiorczości

Jak zgodnie tłumaczą przedsiębiorcy, krok po kroku, z odpowiedzialnością za siebie i pracowników, radzą sobie z gąszczem przepisów, urzędów i konkurencją, po prostu robiąc swoje, znając już chude i bogatsze miesiące.

– Patrząc w przyszłość, staram się robić tak, żeby firma przetrwała następne 25 lat. To jest taka perspektywa. W szczegółach oczywiście to się nie da, ale nie można koncentrować się jedynie na następnym roku, trzeba pracować dobrze, by efekt był trwalszy, kupować dobre rzeczy, współpracować z ludźmi. A drobiazgowym planowaniem tylko rozśmieszamy Pana Boga – podsumowuje Bernard Groeger.

Pytany, czy jego dzieci przejmą biznes, stwierdza tylko: – Nas było w domu siedmioro i żadne nie pracuje „u kogoś”, tylko prowadzi swoją działalność w tym, co lubi i umie. Na razie dzieci się kształcą, zobaczymy, czym będą chciały się zająć. To musi być ich wybór, bo dobrze robić to, co się kocha. Tak uważamy razem z żoną.

TAGI: