Bez dzieci jesteśmy starzy

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 08.01.2016 06:00

– Co to jest miłość? – pytam. – Miłość mam jedną: moją żonę – odpowiada Eugeniusz Marszołek. – I widać jej skutki: piętnaścioro dzieci.

 Rodzina państwa Marszołków z dziećmi, synowymi, zięciami  i wnukami liczy 38 osób Roman Koszowski /foto gość Rodzina państwa Marszołków z dziećmi, synowymi, zięciami i wnukami liczy 38 osób

Mieszkają na skraju Jastrzębia-Zdroju. Ale też na skraju cywilizacji, w której stawia się na jedno, dwoje, góra – troje dzieci. A oni, jakby chcąc się odciąć od mód i trendów, wybrali miejsce przy szosie, ale z dala od innych zabudowań. Jakby byli z innego świata, w którym można cieszyć się rodziną i nie tęsknić za niczym innym. Dwa pierwsze domy od granicy Jastrzębia ze Świerklanami należą do Teresy i Eugeniusza Marszołków oraz ich dzieci. – Tak tu sobie wiedziemy niby samotnicze życie, bo do sąsiada daleko, ale nudzić się ze sobą nie nudzimy – śmieją się. W sumie z synowymi, zięciami i wnukami jest ich 38. – Siedmioro mieszka poza chałupą – mówi ojciec. – Ale mam ich wszystkich w promieniu 5 kilometrów. U nas i w stojącym obok domu tzw. rotacyjnym, dla tych, którzy założyli rodziny, ale jeszcze nie poszli na swoje, mieszka 25 osób. Najstarsza córka ma 34 lata, najmłodsza 11.

– Nigdy nikt nas za wielodzietność nie pochwalił – dodaje. – Nieraz pokazywali nas palcem: „To są ci, co mają tyle dzieci”. Ale tak mogą mówić tacy, którzy sami nie chcieli się swoimi nacieszyć, bo ich mają mało. Ktoś mnie kiedyś zapytał: „Co ty dasz swoim dzieciom?”. – Tata dał nam miłość – wtrąca jedna z bliźniaczek, trzynasta w kolejności Małgosia. – A miłość to znaczy cenić drugiego bardziej od siebie. Tak jak rodzice, którzy zawsze byli dla nas i z nami. – Miłość to coś, co trzeba pielęgnować – dodaje trzecia w kolejności córka Magdalena. – My teraz mamy miłość do swoich mężów i dzieci, bo nauczyliśmy się jej w domu. A z rodzicami i rodzeństwem jakbyśmy się nie kochali, tobyśmy tak często do nich nie przyjeżdżali.

W ruchu

Siedzimy przy długim stole razem z tymi, którzy zajmują się dziećmi albo akurat nie przebywają w szkole czy w pracy. Po kolei – mama, tata, dzieci: Magdalena, bliźniaczki Weronika i Małgosia, Mariola i jej mąż Jakub oraz wnuki Helenka, Wiktoria i Olek. – Najważniejszy w domu jest stół – podkreśla Magdalena. – Kiedy spotykamy się w Wigilię, potrzebne są trzy stoły i jeszcze jeden w drugim pokoju. – Nie lubię być sama, bo wtedy czegoś mi brakuje – mówi mama Teresa. – W tym domu nie masz szansy zostać sam – dodaje zięć Jakub Zelek, od pięciu lat w rodzinie. – Jak nie ma żadnego dziecka, czujemy się starzy – dopowiada Eugeniusz. – Bo u nas, jak u innych, nie było takiej przerwy życiowej, że dzieci dorosły, wyszły z domu i została po nich pustka. Często po takim odstępie czasu gdy na świat przyjdą wnuki, to dziadek i babcia boją się takie małe wziąć na rękę.

My tego nie znamy, bo u nas stale jest ciągłość: jedni odchodzą z domu, inni dopiero dorośleją, dlatego nie czujemy swojego wieku. Na co dzień przebywamy z dziećmi i wnukami, żyjemy w ciągłym ruchu, dlatego po pięćdziesiątce nadal jestem młody. Gdybyśmy w domu byli tylko we dwoje z żoną, to z czasem zanurzeni we własnym sosie moglibyśmy się znienawidzić. – Tyś miał księdzem zostać, bo tak ci się dobrze gada – przerywa mu żona. Właściwie wszyscy siedzący przy stole uśmiechają się i cały czas dowcipkują, żeby całkiem poważnie nie opowiadać o tak poważnej sprawie jak rodzina. Kiedy pytam o miłość, Magdalena cytuje słowa z Listu św. Pawła do Koryntian: „Miłość cierpliwa jest”, a potem żartuje: „Chłopa nie biję, dzieci nie męczę, cierpliwość do nich mam”.

– Jakby przy tylu dzieciach była pani ponura, smutna, bez dystansu, toby się można było załamać – mówi ojciec. – A tak to człowiek uczy się z życia czerpać jak najwięcej wesołości. No bo jak się nie cieszyć – mamy tyle dzieci. Żadne z nich nie jest na pierwszym miejscu, ale wszystkie są tak samo ważne. To wcale nie jest trudne, ale wychodzi mimo woli. Kiedy mówię: „moje dzieci”, to myślę o najstarszych i najmłodszych, o moich córkach, które mają 17 lat, i o wnuczku, który jest w ich wieku. Wszyscy są moimi dziećmi. Siedmioro już założyło swoje rodziny i to dzięki nim Marszołkowie seniorzy mają 13 wnuków. Kiedy biskup pomocniczy diecezji katowickiej Adam Wodarczyk przyjechał na wizytację do ich parafii i odwiedził ich w domu, był pod wrażeniem nie tylko wielkości rodziny, ale też radości, jaką emanują.

Piętnaście imion

– Poznaliśmy się na zabawie, bo w tamtych latach na dyskoteki się nie chodziło – wspomina Eugeniusz. – Znałem jej braci i widziałem, jaką ładną mają siostrę, no to zaprosiłem ją do tańca. Od razu wpadła mi w oko jak w jakiejś bajce, a i ja jej nie byłem obojętny. – Pochodzę ze Świerklan, a on z Boryni. Wtedy byliśmy młodzi, ja 18, on 20 lat – uśmiecha się Teresa. – W mojej rodzinie było nas sześcioro, u męża było siedmioro rodzeństwa. – Tatuś, powiedz, jak to z wami było? – dopytują, chichocząc, przysłuchujące się opowieści rodziców bliźniaczki Małgosia i Weronika. – Czy to była wpadka? – prowokują. – Na pewno nie wpadka – protestuje ojciec. – Pobraliśmy się po dwóch latach. Wy się nie śmiejcie, was też to czeka – zwraca się do córek. – Po tym, jak żeśmy się poznali, chciałem ją coraz częściej widywać, bo mi się podobała. – Co cyganisz? – wtrąca żona. – Przez ten cały czas ja musiałem chodzić do niej, ona do mnie nie chodziła, bo takie to były zwyczaje. Wieś ma inne tradycje, my jesteśmy rdzenne Hanysy (Ślązacy – przyp. red.) i myśmy się tych reguł trzymali.

– Od ślubu jak jedna chwila przeszło 35 lat – zamyśla się Teresa. Po ślubie już nie mieli sposobności na zastanawianie się, jak szybko mija czas. Po roku na świat przyszła Izabella, która ma dziś 34 lata, i kolejno: Mariusz, Magdalena, Jarek, Daniel, Krzysztof, Mariola, Radosław, Wiesław, Edyta, Robert, bliźniaczki Weronika i Małgorzata, Elżbieta i Martyna. Mama wylicza imiona dzieci bez namysłu, ale jakby nie dowierzała, że tak łatwo jej to poszło, pyta: – Czy kogoś nie przeoczyłam? – Człowiek wszystko zapomina, ile się przy nich napracował – mówi, jak każda matka, która nie pamięta bólów porodowych i trudu włożonego w wychowanie potomstwa. Mąż pracuje od 38 lat na powierzchni na kopalni „Borynia”. Żona nie tylko wychowywała dzieci, ale zajmowała się też gospodarstwem.

– Mamy dwa hektary ziemi, a dawniej była u nas i krowa żywicielka, i świnki, i kurki, bo tylko z mojej roboty nie wyżywiłoby się tyle osób – opowiada Eugeniusz. – Dawniej to chłop zarabiał na rodzinę, a żona siedziała w domu z dziećmi. On sam po powrocie z pracy na kopalni szedł obrabiać ziemię. Ona skoro świt biegła oporządzić zwierzęta w chlewie, potem dawała śniadanie dzieciom, starsze wyprawiała do szkoły i szła do pola. – Ale za to ani kilograma mięsa na kotlety nigdy żeśmy nie kupili – podsumowuje Eugeniusz.

Dać czas

– Być człowiekiem to umieć sobie w życiu poradzić – jest przekonany Eugeniusz. – Wyjść cało z tego splotu różnych okoliczności. Najważniejsze, żeby trzymać się razem. Wielu zapomina, że w dobie postępu rodzina jest siłą i wartością. Zięciowie muszą się lubić z synami, a synowe z córkami. I to przekazujemy dzieciom. – My to sobie do serca bierzemy, bo też już mamy dzieci – dodaje Magdalena. – Najważniejsza jest rodzina. Ta, w której się urodziłeś, i ta, którą założyłeś. – Jedynacy mają niejasną przyszłość – uważa Eugeniusz. Kiedy pytam dlaczego, odpowiada, że rozpieszczani przez rodziców często nie potrafią sobie poradzić w życiu, nie są samowystarczalni. – Jak dzieci mnie proszą, to i dziś im zrobię śniadanko – zdradza żona. – Chłopu nie robiłaś, a im robisz? – mąż udaje pretensje i dopowiada: – Jak widziałem, że wstaje do dziecka o czwartej rano, nie miałem sumienia jej budzić, żeby mi o piątej robiła kanapki. – Patrząc na rodziców, wiem, że małżeństwo to sztuka kompromisów, ale też nieustanne okazywanie sobie szacunku – dodaje córka Magdalena. – Życie to ciągła nauka – przytakuje ojciec.

Córki wspominają, że nie miały bułeczek na śniadanie, ale chleb, który też im smakował. Że zamiast dwóch kiełbasek na jedną gębę przypadała połówka, ale mało kto na to narzekał. – Nic nam się nie stało, przez to jesteśmy w życiu zahartowani – mówi Magdalena. Pamiętają, jak mama pilnowała, czy już odrobili lekcje. Dyscyplina musiała być, a i jest do dziś, bo kiedy bliźniaczki wracają do domu po 22, rodzice czekają pod drzwiami i każą im się tłumaczyć. – Żona jest głową rodziny w czterech ścianach domu – podkreśla Eugeniusz. – Matka, siedząc z dziećmi, przekaże im więcej niż ktokolwiek inny. Ojciec zwykle wyjeżdża do pracy i przyjeżdża dopiero wieczorem, a mama stale nad nimi czuwa. Wspomina swoją mamę i babcię, które zajmowały się nim i jego rodzeństwem: – Ojciec jako budowlaniec tyle się nabudował, że powstałaby z tego cała wieś. To mama stale była przy nas. A babcia Marta nauczyła nas, jak kochać Pana Boga i chodzić do kościoła. Zastanawia się nad fenomenem, że każde z ich piętnaściorga dzieci ma inny charakter: – Nie ma dwóch jednakowych – mówi, jakby sam się temu dziwiąc. – Zawsze musieliśmy mieć dla nich czas – dodaje. – Jak nie dasz dziecku czasu, to nic od niego nie dostaniesz. Patrząc, jak w zgodniej kompanii siedzą przy stole, można być pewnym, że nie zmarnowali ani chwili.

TAGI: