Cuda bez ograniczeń

publikacja 15.01.2016 06:00

O nowo narodzonej Anielce i innych codziennych cudach z Dorotą Łosiewicz rozmawia Agata Puścikowska.

Dorota Łosiewicz
– dziennikarka, 
autorka książek, w tym nowości „Cuda nasze powszednie” (Wydawnictwo DeFacto), żona i mama 
czwórki dzieci. Na zdjęciu 
z najmłodszą Anielką. Tomasz Gołąb /Foto Gość Dorota Łosiewicz
– dziennikarka, 
autorka książek, w tym nowości „Cuda nasze powszednie” (Wydawnictwo DeFacto), żona i mama 
czwórki dzieci. Na zdjęciu 
z najmłodszą Anielką.

Agata Puścikowska: Jakbyś zareagowała rok temu, gdybyś usłyszała: „W 2015 r. będziesz w czwartej ciąży, napiszesz książkę o cudach, a następnie doświadczysz cudu?”.


Dorota Łosiewicz: Pewnie bym nie uwierzyła. Natomiast 15 lat temu podobny scenariusz wręcz bym wyśmiała. Wtedy byłam daleko od Kościoła, od Boga. Jakoś w dzieciństwie nikt nie próbował mnie do niego doprowadzić. Swoją drogę znalazłam sama, będąc już dorosłą osobą. To było nawrócenie małymi krokami, bez spektakularnych wydarzeń. Wyszłam za mąż za wierzącego mężczyznę, któremu zależało na wspólnym chodzeniu do kościoła i wychowaniu dzieci w wierze. Teraz wiem, że on nie przypadkiem został postawiony na mojej drodze, bo od niego wszystko się zaczęło. Zaczęłam regularnie chodzić do kościoła, uczestniczyłam w nabożeństwach. Łaska zaczynała działać, a we mnie rodziła się wiara. Zaczęłam w przypadkach widzieć Boże plany. Doświadczać Jego obecności. Gdy dwa lata temu przeżyłam trudne doświadczenie zawodowe, wzmocnił mnie. Ktoś, kto się za mnie modlił, otrzymał dla mnie słowo: „Niech zawstydzą się zuchwali, bo niesłusznie mnie dręczą, ja będę rozmyślał o Twoich przykazaniach. Niech zwrócą się do mnie bojący się Ciebie i ci, którzy uznają Twoje napomnienia. Niech serce moje stanie się nienaganne w Twych ustawach, abym nie doznał wstydu”. Postanowiłam wtedy całkowicie już iść drogą nawrócenia. I słowo się wypełniło. 

Poszłaś za tym słowem?


Poszliśmy razem. Pojechaliśmy nawet na rekolekcje dla małżeństw. Odkryliśmy swoją miłość na nowo. Odnowiliśmy przysięgę małżeńską. Podczas rekolekcji modlono się również za nas wstawienniczo. I kolejne słowo, które otrzymaliśmy: „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia”... Boże Narodzenie zbliżało się wielkimi krokami. Podczas porządków opróżniliśmy m.in. wszystkie szafy z maleńkich ubranek (mieliśmy troje sporych już dzieci) i dziecięcych akcesoriów. Oddaliśmy potrzebującym pięć gigantycznych toreb.


Bo „wszystkie dzieci już w domu”? Tego typu deklaracje często się zabawnie kończą.


Jak to się mówi: „Chcesz rozśmieszyć Pana Boga, opowiedz mu o swoich planach”. Jak się okazało, te były inne. W styczniu zrobiłam test ciążowy. Dwie kreski. Zapytałam od razu męża, oczywiście żartując, czy możemy odzyskać nasze dziecięce ciuszki. Ale nie musieliśmy. Gdy wieści rozeszły się wśród przyjaciół, wszystko wróciło do nas podwójnie. Ale zanim zaczęłam się na dobre cieszyć nowym dzieckiem, przeżyliśmy trudny moment. Poszłam do przychodni, żeby potwierdzić, że czekam na malucha. Lekarz zbadał mnie, ale nie potwierdził ciąży. Wysłał na USG. Badanie trwało... zbyt długo i w ciszy. W końcu lekarz stwierdził, że w macicy jest krwiak, ciąży potwierdzić nie może. I jeśli jest w ogóle jakaś ciąża, to pozamaciczna. Pojechałam do warszawskiego Szpitala Świętej Rodziny. I znów wynik USG: dziecka nie widać, niestety krwiak był widoczny. W szpitalu okazało się też, że mam podwyższony poziom hormonu Beta-HCG, tzn., że ciąża jest, ale fakt, że jej nie widać, wskazuje na ciążę pozamaciczną. Zostałam w szpitalu. W niedzielę położne zaczęły mnie szykować psychicznie na laparoskopię, zabroniły chodzić. Zabieg miał się odbyć w poniedziałek. Ponieważ mieliśmy w tym czasie pojechać na Eucharystię do zaprzyjaźnionej Wspólnoty „Święta Rodzina”, dałam znać, że się nie pojawimy. Wysłałam SMS do kolegi: „Nie dojedziemy, bo jestem w Szpitalu Świętej Rodziny”. 


I czekałaś... Sama. 


Mąż wrócił z dziećmi do domu. Zostałam sama na sali. Nagle zaczęłam płakać (czy może raczej ryczeć). Płakałam i płakałam. W tym płaczu, który pojawił się nie wiadomo skąd, równie nagle nabrałam absolutnego przeświadczenia, że jest we mnie mała duszyczka i że powinna się tam czuć najbezpieczniej. A nie jest bezpieczna! Czułam po prostu, że mojemu dziecku grozi śmierć. Ten mój płacz był zresztą przedziwny: jakiś oczyszczający, do głębi prawdziwy, trochę jakby spoza mnie. Skończył się tak samo, jak się zaczął. Nagle. A ja byłam... uspokojona. Minęła godzina, może trochę więcej. Drzwi sali się uchyliły i weszli ludzie ze Wspólnoty „Święta Rodzina”. „Poczuliśmy, że musimy przyjechać” – tłumaczyli. Zapytałam, czy wcześniej modlili się za mnie. Odpowiedzieli, że tak. I już wiedziałam, dlaczego tak płakałam. I od Kogo był ten płacz. W szpitalu przyjaciele ze wspólnoty modlili się nade mną. Szczerze mówiąc, bałam się, że do sali... 


...wejdą lekarze. 


No właśnie. Mogliby się mocno zdziwić. I kolejne słowo dla mnie: „Pan Jezus pyta, czy Mu ufasz”. Ufam. Zaufałam. Wiedziałam, że nawet jeśli wszystko potoczy się (po ludzku) źle, to Jezus wyprowadzi z tego dobro. Po tej modlitwie spało mi się świetnie. A potem był poniedziałek. 


I planowana laparoskopia.


Rano przed obchodem poprosiłam lekarza, który akurat miał dyżur, ale nie znał mojego przypadku, żeby mnie zbadał. Zgodził się. Weszłam do pustego gabinetu i pierwsze, co zobaczyłam, to... obraz Świętej Rodziny na ścianie. Podobny mamy w domu. Świętą Rodzinę noszę też na szyi w formie medalika. Pomyślałam, że to chyba nie są przypadki. Zresztą moje ulubione powiedzenie brzmi: „Przypadek to ksywka Ducha Świętego”. Lekarz zaczął badanie. Po chwili zapytał, dlaczego w ogóle leżę w szpitalu. Odpowiedziałam, że z powodu podejrzenia ciąży pozamacicznej. Spojrzał dość zdziwiony i poinformował: „Ależ ja tu widzę pięknie rozwijającą się ciążę! Krwiak? Nie ma żadnego krwiaka”. Następnego dnia wyszłam ze szpitala. 


By zacząć pisać książkę. O cudach.


Jakiś czas wcześniej powiedziałam sobie, że napiszę książkę, ale muszę otrzymać wyraźny znak z Góry. Uznałam, że historia z początkami ciąży i Boża opieka, którą poczułam, są tym znakiem. Czułam, że otrzymałam zadanie: zebrać historie ludzi, którzy doświadczyli cudu, Bożej interwencji w życiu. A codziennych cudów jest mnóstwo. Niemal w każdej rodzinie ktoś odczuł konkretną ingerencję Pana Boga w swoje życie. Od czasu przyjścia Jezusa na świat, nic się nie zmieniło. On chodzi i działa. 


Jeździłaś po Polsce, zbierałaś historie, a dzieciątko w brzuchu razem z Tobą. 


Tak, córka najeździła się ze mną i nasłuchała przepięknych świadectw. Ale do głowy by mi wtedy nie przyszło, że sama stanę się bohaterką swojej książki. Ja i cała moja rodzina. Przede wszystkim Anielka (tak ma na imię córeczka). Ktoś powiedział mi, że chyba Bogu tak spodobała się koncepcja tej książki, że postanowił, bym doświadczyła, o czym piszę. Bo oto pod koniec ciąży podczas USG okazało się, że z jelitami Anielki coś jest nie tak, że jest prawdopodobnie chora. Jednak byłam spokojna i oczekiwałam na poród. Anielka urodziła się 12 września. Po wstępnych badaniach wydawało się, że jest zdrowa. Wielka radość i ulga. 


Które nie trwały długo.


Kilka godzin. Anielka zaczęła wymiotować, zrobiono jej szczegółowe badania, okazało się, że cierpi na niedrożność przewodu pokarmowego i natychmiast została przewieziona do specjalistycznego szpitala. Wcześniej poprosiliśmy szpitalnego kapelana o chrzest i ochrzciliśmy ją imionami Aniela Łucja. W szpitalu dziecięcym okazało się, że Anielka doznała skrętu jelit, wdała się martwica, trzeba było wykonać natychmiastową operację i wyłonić stomię. Jedna część jelita była zdrowa, jednak druga cienka, jakby martwa. Nie będę opisywać szczegółów, ale szanse na podjęcie pracy przez tę drugą część były niemal żadne. Czekało nas wielomiesięczne płukanie, bez gwarancji, że uda się doprowadzić do stanu, w którym będzie można zespolić jelito. Ale to nawet nie było najgorsze. Anielka podczas operacji była niewydolna krążeniowo i oddechowo. Podłączono ją do respiratora, serce pobudzała dopamina. Operacja trwała do późnej nocy. W szpitalu został mąż, ja na polecenie lekarzy wróciłam do domu. Przecież kilka godzin wcześniej urodziłam. A gdy rano jechałam do córki, śmiertelnie bałam się, że jej już może nie być. Tego, co wtedy czułam, nie da się opisać. Kto nie przeżył lęku o życie dziecka, nie wie, co to strach. Czułam też wielki żal, że nie zdążyłam jej potrzymać na rękach, że nie zdążyłam przekazać całej swojej miłości. 

Anielka żyła.


Takiej ulgi nigdy nie czułam. Anielkę przeniesiono na intensywną terapię. Gdy wreszcie mogłam do niej wejść, zobaczyłam maleńkiego człowieczka, podłączonego do niezliczonej ilości rurek, kabelków, monitorów. Myślałam, że mi serce pęknie. Zaczęłam dostawać esemesy z pytaniami o jej stan, gdy wśród przyjaciół rozeszło się, jak jest źle. Zaczął się wielki szturm modlitewny ludzi nam znanych i zupełnie nieznanych. Msze św. w jej intencji. Miałam wrażenie, że im więcej tych modlitw, tym stan dziecka staje się lepszy, tym mocniej jest z nami. Pamiętam też, że 15 września, w Matki Bożej Bolesnej, modliłam się do Maryi za Anielkę. Byłam na dnie rozpaczy... Wtedy nagle przyszła do mnie lekarka, zaczęła tak spokojnie zapewniać, że dziecko będzie zdrowe, że z tego wyjdzie. Ta lekarka była dla mnie jak anioł. Jakbym dostała pocieszyciela – wysłannika z nieba. Po kilku dniach od urodzenia Anieli przypomniało mi się, że od jednej z bohaterek swojej książki otrzymałam obrazek z Aktem oddania przeciwko troskom i zmartwieniom. Przeczytałam modlitwę i odkryłam na nowo, co to znaczy zaufać – zaufać to całkowicie poddać się woli Pana i po prostu przestać kombinować po swojemu, zadręczać się lękiem i ciągłymi pytaniami. 


Również wtedy, gdy jest bardzo źle...


A może przede wszystkim wtedy. Jednak przyjęcie tej prawdy zajęło mi trochę czasu. Strach długo dusił mnie za gardło. Tym bardziej że gdy stan córki się trochę poprawił, zaraz okazywało się, że znów się pogarsza. Namaściliśmy wraz z mężem Anielkę olejami św. Charbela, które dostałam podczas pisania książki. Dwa tygodnie po pierwszej zaczęła się druga operacja. I... resztę znam z opowiadań lekarzy i pielęgniarek. Okazało się, że niepracująca część jelita sama podjęła pracę. 


Cud?


Sytuacja Anielki nie jest całkowicie medycznie niewyjaśnialna. Ale dla mnie to cud. Modliłam się, by po prostu żyła, miałam w perspektywie żmudne miesiące, może lata leczenia, ciągłe wizyty w szpitalu, życie ze stomią, a tu nagle, z dnia na dzień, dostałam zupełnie zdrowe dziecko, które po drugiej operacji szybko doszło do siebie. Jej jelito zaczęło pracować i w końcu (!) nawet mogłam karmić dziecko piersią. 


Choć teoretycznie odruch ssania powinien zaniknąć.


Teoretycznie. Anielka sprawiała wrażenie, jakby przez niemal miesiąc tylko na to czekała. Zachłannie ssała, tak jakby chciała nacieszyć się i mamą, i życiem. A i ja cieszę się nią. Po kilku dniach od powrotu do domu poszłam z małą na pierwszy spacer. Chyba nic w życiu mnie tak nie cieszyło jak zwykły spacer z dzieckiem w wózeczku. Czasem trzeba w życiu coś mocnego i dramatycznego przeżyć, żeby czuć wartość zwykłych (niby) spraw. Teraz celebruję na nowo macierzyństwo: każdą chwilę z Anielką, nawet i nieprzespane noce. Patrzę w tę ocaloną twarzyczkę i dziękuję za mój cud...


Trzeba wierzyć. Mimo wszystko.


Gdy z Anielką było bardzo źle, czułam właśnie, że mam wierzyć mimo wszystko. Mimo... braku cudu. Myślałam, że limit cudów w moim przypadku został wyczerpany. Bo przecież tyle ich opisałam. Nie sądziłam, że i ja tego doświadczę. Sytuację z chorobą dziecka postrzegałam jako test mojego trwania w wierze: dostałam swój cud na początku ciąży, doświadczyłam cudu życia i już. Ale Bóg jest większy i wiem, że nie wolno Go ograniczać. Pokazał mi, że naprawdę może wszystko, nawet gdy na początku to się wydaje zupełnie niemożliwe.

TAGI: