Nie nauczyłabym się tego w szpitalu

Miłosz Kluba

publikacja 19.01.2016 06:00

Skąd dr Maria Smarzyńska-Filipecka bierze energię, by w każde piątkowe popołudnie pojawiać się w przytulisku i dyżurować do ostatniego pacjenta? – Lubię swoją pracę. Poza tym modli się za mnie kilka zgromadzeń – mówi.

 Obecnie gabinetem w Przytulisku dla Bezdomnych Mężczyzn kieruje dr Maria Smarzyńska-Filipecka Miłosz Kluba /Foto Gość Obecnie gabinetem w Przytulisku dla Bezdomnych Mężczyzn kieruje dr Maria Smarzyńska-Filipecka

Na rozmowę z nią czekamy w kolejce razem z pacjentami gabinetu prowadzonego przez nią w krakowskim Przytulisku dla Bezdomnych Mężczyzn. Zawiadywana przez braci albertynów placówka ma dwa budynki – przy ul. Skawińskiej (główne wejście) i przy ul. Krakowskiej (do niego wchodzi się przez podwórze). Właśnie tu mieści się działający nieprzerwanie od ćwierć wieku gabinet. W poczekalni jest ciepło.

Wokół unosi się dym kadzidła, wydobywający się ze znajdującej się w tym samym korytarzu kaplicy. To dokładnie te same mury, w których przeszło wiek temu św. brat Albert opiekował się swoimi „opuchlakami”, jak wtedy nazywano biedaków „puchnących z głodu”. Co chwilę dochodzi następny pacjent i, zapytawszy najpierw grzecznie, czy pani doktor już przyjmuje, dołącza do kolejki.

Nie wszyscy czekają na wizytę. Niektórzy przyszli tylko pogawędzić z siedzącymi w poczekalni.

Tym razem dyżur trwa nieco ponad godzinę. – Jestem tu w każdy piątek od 25 lat. Choruję rzadko, ale zdarza mi się wziąć urlop – z uśmiechem mówi dr Smarzyńska-Filipecka. – Nigdy nie było „nieusprawiedliwionych nieobecności” – od razu dodaje br. Paweł Flis, brat starszy Zgromadzenia Braci Albertynów. Z tym że na początku kolejki do gabinetu były znacznie większe, przyjmowano bowiem wszystkich zgłaszających się. Dziś korzystają z niego tylko przebywający w przytulisku, a pozostałych leczą Lekarze Nadziei przyjmujący dziś w gabinecie na ul. Smoleńsk 4.

Czuli się bardziej ludźmi

Gabinet, w którym na pomoc lekarską mogą liczyć podopieczni Przytuliska dla Bezdomnych Mężczyzn, swoje działanie rozpoczął w 1990 roku, tuż po powstaniu placówki. Gotowość do objęcia opieką medyczną jego mieszkańców wyraziła wtedy Fundacja Szpitala im. Gabriela Narutowicza. Przytulisko i gabinet znajdowały się wówczas przy ul. Kościuszki. Wtedy do gabinetu trafiła dr Maria Smarzyńska-Filipecka, dziś kierująca placówką.

– Wiedziałam, na co się decyduję – wspomina. Wcześniej współpracowała już z s. Henryką, albertynką, z którą wspólnie ratowały znalezionych w krakowskich rowach, dołach czy kanałach ubogich i bezdomnych. – Przyprowadzała ich czasem i mówiła: „Jeśli pani mu nie pomoże i on umrze, to będzie pani wina” – opowiada M. Smarzyńska-Filipecka. – Potrafiła znaleźć mnie wszędzie i tak jest do tej pory – dodaje.

W przytulisku dyżury pełni dwoje internistów – oprócz dr Smarzyńskiej-Filipeckiej jest także Marianna Zdanowska. W początkach działalności pomagali również lekarze związani z fundacją, którzy bezdomnych przyjmowali na konsultacje w szpitalu. – Nasi pacjenci wreszcie czuli się ludźmi. Czuli, że idąc do szpitala, nie są anonimowi, że stoi za nimi jakiś lekarz – mówi Maria Smarzyńska-Filipecka. – Trzeba przyznać, że nigdy nie byli nachalni. Choć mieli mój numer telefonu i wiedzieli, gdzie na co dzień pracuję, przychodzili bardzo rzadko. Zawsze przy tym przepraszali, pytali, czy mam czas – opowiada.

Podpis lekarza z gabinetu znaczył dużo, zwłaszcza w czasach sprzed kas chorych i Narodowego Funduszu Zdrowia i w okresie tuż po ich wprowadzeniu. Wtedy zaczął się bowiem podział pacjentów na ubezpieczonych i tych, którzy za leczenie muszą płacić z własnej kieszeni. Odwiedzający gabinet bezdomni w większości zaliczali się do tej drugiej grupy, a system początkowo był bardzo restrykcyjny. O pomoc szpitalną dla podopiecznych przytuliska było coraz trudniej.

– Zdarzało się, że bez skrupułów odsyłali nieubezpieczonych, ale jak ktoś przychodził z kartką od nas – a nieraz jechaliśmy na ostry dyżur – to lekarz musiał się dwa razy zastanowić. Wiedział, że jeśli coś złego się stanie, to za tym odesłanym pacjentem stoi jakiś lekarz – mówi br. Paweł Flis. Dopiero później pojawiła się możliwość krótkoterminowych ubezpieczeń, która teraz często jest ratunkiem dla bezdomnych z przytuliska.

Bezdomność to nie brak domu

Gabinet przy ul. Skawińskiej działa jako pełnoprawny zakład opieki zdrowotnej – ma swoją księgę rejestrową, przechodzi kontrole. Część potrzebnych pieniędzy zapewnia miasto Kraków. – We wszystkich instytucjach możemy liczyć na życzliwość – zapewnia br. Paweł Flis. Jednak to nie formalności najbardziej utrudniają pracę lekarzy.

– Tutaj nauczyłam się tego, czego nie nauczyłabym się w szpitalu – o wszystkich powikłaniach wywołanych przez alkohol, palenie papierosów, złe odżywanie – mówi dr Smarzyńska-Filipecka. – Nigdzie w książkach nie piszą, jak się takich pacjentów leczy. Do wszystkiego dochodziliśmy metodą prób i błędów. W gabinecie załatwia się tylko sprawy medyczne, choć lekarze i asystujący im bracia wiedzą, że to tylko ułamek problemu pacjentów. Chodzi nie tylko o zaburzenia psychiczne czy emocjonalne. Każdy z nich ma za sobą zawiłą historię, która doprowadziła go do bezdomności.

Jeden z przebywających od lat w przytulisku trafił do Polski pod koniec lat 70. XX wieku. Przyjechał z Afryki w ramach wymiany młodzieży między krajami socjalistycznymi. W jego rodzinnym kraju w tym czasie wybuchła rebelia i nie miał dokąd wrócić. Próbowano go deportować, ale się to nie udało. Do przytuliska trafił w 2006 r. – cały opuchnięty, z chorym sercem, żółtaczką i niewydolnością krążenia. Policjanci, którzy go przywieźli, powiedzieli: „Wozimy go od sześciu godzin i nikt go nie chce. Przetrzymajcie go do rana”. Od tamtego wieczoru minęło prawie 10 lat.

A inni? Większość przeszła przez rozbite rodziny, biedę, część przez grupy przestępcze i więzienia. – Te zranienia są często nieuleczalne. Bezdomność to nie brak domu. To nieumiejętność nawiązania relacji – mówi br. Paweł Flis. – Kiedy słyszę, że ktoś jest bezdomny z własnej woli, to zawsze odpowiadam: „Poczekaj z taką oceną, bo nie wiadomo, gdzie ty byś był, gdybyś miał taki start jak oni”.

Wyjścia i powroty

Każdy – czasem z pozoru niewielki – sukces w tej pracy daje wielką satysfakcję. – Jeśli jeden czy dwóch bezdomnych na stu wróci do normalnego życia, a takie przypadki mamy, to radość jest ogromna – mówi dr Smarzyńska-Filipecka. Widać to choćby w również prowadzonym przez krakowskich albertynów domu przy ul. Saskiej. Tam mieszkają ci, którzy zaczęli już wychodzić na prostą – mają trochę swoich pieniędzy (pracują, dostają renty), z których muszą opłacić rachunki, kupić jedzenie. Nie zawsze jednak to się udaje.

W przytulisku panuje nieustanna rotacja. Jedni wracają na ulicę, gdy nie mogą sprostać panującym tam regułom. Potem wracają, bo gdzie indziej „nikt ich nie chce”. Inni, którzy na swoich kalectwach i chorobach zarabiają, żebrząc na krakowskich ulicach, przychodzą tu, by się podleczyć lub przetrzymać największe mrozy. Gdy tylko stan zdrowia zaczyna się poprawiać (byle nie za bardzo) albo zimno przestaje być tak dokuczliwe, wracają na ulicę. Są i tacy, którym przytulisko pomóc nie może, bo omijają je oni szerokim łukiem. Powód – całkowity zakaz spożycia alkoholu. To wymóg, od którego nie ma wyjątków.

Z jubileuszu w jubileusz

Jesienią 2015 roku gabinet w Przytulisku dla Bezdomnych Mężczyzn świętował 25-lecie działalności. 18 października podczas Mszy św. w przytulisku medale Caritas Polska otrzymały Maria Smarzyńska-Filipecka oraz Marianna Zdanowska (w jej imieniu odznaczenie odebrała M. Smarzyńska-Filipecka). Pozostali lekarze związani z gabinetem braci albertynów odebrali pamiątkowe dyplomy.

Eucharystii przewodniczył wtedy ks. Bogdan Kordula, dyrektor Caritas Archidiecezji Krakowskiej. W kazaniu przypomniał on m.in. postać św. brata Alberta, który jak nikt inny rozumiał ideę miłosierdzia i swoim działaniem wyprzedzał programy walki z ubóstwem, bezdomnością, chorobami. Dyrektor Caritas podkreślał jednak, że tym, co wyróżniało brata Alberta, była „wspólnota serca” z ubogimi bliźnimi. – To było lekarstwo – mówił ks. Kordula, podkreślając, że do niesienia pomocy same pieniądze nie wystarczą.

Jubileuszowy rok gabinetu lekarskiego już się zakończył, ale niebawem rozpocznie się świętowanie kolejnych ważnych rocznic. 20 sierpnia minie bowiem 170 lat od urodzin Adama Chmielowskiego – brata Alberta, a 25 grudnia – równe sto lat od jego śmierci. Właśnie dlatego w grudniu rozpocznie się, zatwierdzony już przez Konferencję Episkopatu Polski, Rok św. Brata Alberta. Jak podkreślił w piśmie do przewodniczącego Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta abp Stanisław Gądecki, inicjatywa ta ma być „doskonałą kontynuacją ogłoszonego przez papieża Franciszka Roku Miłosierdzia oraz celebrowanego w Kościele w Polsce Jubileuszu 1050-lecia chrztu Polski”. „Mam również nadzieję, że przysłuży się ona do upowszechniania kultu św. Brata Alberta oraz drogi świętości, którą podążał” – dodał abp.

Rok krakowskiego opiekuna ubogich potrwa do 25 grudnia 2017 roku. Czego w tym jubileuszowym czasie można życzyć pracującym w przytuliskowym gabinecie lekarzom i pomagającym im braciom? Pewnie nowych rąk do pracy. Dr Smarzyńska-Filipecka nie kryje bowiem, że trudno zachęcić młodych lekarzy do pracy w takim miejscu. – Młodzi robią teraz kasę – mówi. – Tym, którzy pytają mnie, dlaczego to robię, zawsze odpowiadam: przyjdź i sam spróbuj – dodaje.

Maria Smarzyńska-Filipecka nie tylko prowadzi własną praktykę lekarską i gabinet przy Skawińskiej. Opiekuje się także m.in. chorymi w domu księży misjonarzy przy ul. św. Filipa i mieszkającymi przy ul. Warszawskiej siostrami szarytkami.