Moja Ania żyje

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 29.02.2016 06:00

Zaraz po odzyskaniu świadomości po wypadku Iwona Lis zapytała lekarzy, czy musieli wybierać między życiem jej a córeczki. Usłyszała, że maleńka Ania nie miała szans. Dziś jej fundacja „Forani”, mająca w nazwie imię jej córki, pomaga poszkodowanym w wypadkach. – Jest jak moje dziecko – mówi.

Iwona Lis pomaga ludziom,  którzy doświadczyli takich nieszczęść jak ona sama jakub szymczuk /foto gość Iwona Lis pomaga ludziom, którzy doświadczyli takich nieszczęść jak ona sama

Przed tym spotkaniem miałam dramatyczne sny, ponieważ czułam się bezradna. Wiedziałam, że moja rozmówczyni straciła córkę w wypadku samochodowym. Mimo to dałam się wyciągnąć do sklepów z napisami „wyprzedaże” i na róg Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej w Warszawie przyszłam z zakupami.

Iwona Lis czekała na mnie elegancko ubrana i z wyrozumiałością powiedziała, że na chodzenie po sklepach nie traci czasu. – To skąd ma pani takie ładne ciuchy? – zapytałam. – Rzeczy same przychodzą – stwierdziła. – Dostaję je od koleżanki. Mam też sporo ubrań z czasów, kiedy pracowałam w korporacji. Garsonki, koszule, szpilki – wszystkie najlepszych marek. Są jak wspomnienie czasu przed wypadkiem.

Szła obok mnie jakby nigdy nic w wysokich, zgrabnych botkach. Dopiero potem się dowiedziałam, że po ośmiu operacjach ma przesuniętą miednicę i musiała wypracować sobie nowy styl poruszania się. – Żeby to osiągnąć, wykonywałam 120 proc. przewidzianych ćwiczeń, które zresztą robię do dziś – przyznaje. – Nie szkodzi, że nadal mnie boli?. Nie skupiam się na bólu, idę dalej.

Ciemna noc

– 28 grudnia 2004 r. wracaliśmy z mężem Krzysztofem ze świąt spędzonych u rodziny w Toruniu – opowiada. – Ta chwila zmieniła całe moje życie. Straciłam zdrowie, jedyne dziecko, bo byłam w ósmym miesiącu ciąży, i w konsekwencji rodzinę. Ktoś, próbując wyprzedzać, wjechał na „czołówkę” na nasz pas. Kiedy się zorientował, że nie zdąży, chciał uciec do rowu, ale po drodze ściął tę stronę samochodu, gdzie siedziałam obok kierowcy. Pamiętam nagłe światła z naprzeciwka, a później już tylko ciemną noc.

Następne wydarzenia zna tylko z relacji. W najbliższym szpitalu w Lipnie nie mieli oddziału intensywnej terapii, a wiedzieli, że będzie niezbędna, kiedy ją zaczną operować, bo stwierdzono wewnętrzny krwotok. Oddział reanimacyjny w Toruniu był przepełniony, więc zawieźli ją do Włocławka. – Został mi w pamięci moment, kiedy poczułam, że ktoś mnie otulił czymś bardzo ciepłym – mówi. – To był chwilowy błogostan, zrobiło mi się ciepło i miło. Później doszłam do wniosku, że podczas przewożenia do kolejnego szpitala musiałam znaleźć się na granicy życia i śmierci. Sprawdziłam, że nikt z sanitariuszy niczym wtedy mnie nie otulił. Od tamtej chwili nie boję się śmierci.

Na OIOM-ie wprowadzono ją w śpiączkę farmakologiczną. Podawano takie ilości silnych leków przeciwbólowych i morfiny, że przez miesiąc przebywała w półśnie, nie orientując się, co właściwie się stało. Ta terapia była konieczna, żeby poskładać jej połamane kości i dopomóc w regeneracji organizmu.

Anna Maria

Na skutek urazu jej miednica rozpadła się w drobne puzzle. – To, że chodzę, zawdzięczam dr. Adamowi Cabanowi z Otwocka, który jakiś czas potem dokonał reoperacji miednicy i umocnił ją specjalną płytką, będącą stabilizatorem wewnętrznym – mówi. Okazało się, że ma też złamane nogi i prawą rękę. Przez 4 miesiące leżała bez ruchu, całkowicie zdana na pomoc innych.

– Dopiero w lutym dotarło do mnie, co się stało – przyznaje. – „Czy wybieraliście między mną a córeczką?” – to było pierwsze pytanie, które zadałam lekarzom. Gdybym miała możliwość wyboru między jej życiem, a moim, toby mnie tutaj nie było. Od mojej siostry dowiedziałam się, że w tym amoku, w jakim się znajdowałam, na jej pytanie o imię dla mojego dziecka odpowiedziałam: Anna Maria. Córeczka ważyła 2640 gramów i miała ponad 50 cm wzrostu. Kiedy moi najbliżsi chowali ją na cmentarzu, wydawało mi się, że są tuż obok, za ścianą szpitalnej sali.

Nie opuszczali jej w tym krytycznym czasie ani na krok: – Mama Pelagia, brat Robert, siostra Małgorzata, mąż, ciocia Basia, kuzynka Agnieszka, dojeżdżali do mnie na zmianę, pokonując 60 km, żeby przy mnie czuwać – wspomina. – Kiedy miałam wodę w płucach, budziłam się w nocy i rzucałam się, wyrywając sobie podłączoną aparaturę. Żeby napić się wody, musiała wołać pielęgniarkę, ale nie było jej słychać, bo miała krtań nadwyrężoną przez rurkę tracheotomijną.

– Wcześniej żyłam bardzo aktywnie, wtedy dostałam wielką lekcję pokory – mówi. Szukając pracy po biologii, zaczepiła się w korporacji sieci telefonii komórkowej: – Dawałam z siebie wszystko, więc powierzono mi zadanie otwarcia pierwszego w sieci salonu franchisingowego w Koszalinie. Awansowałam i przeniosłam się do centrali w Warszawie. Ani przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś mogę być od kogoś zależna. Po wypadku nie miałam wpływu na nic. Nie dziwię się tym, którzy w takich sytuacjach wpadają w rolę ofiary – mówi. – Gdybym się pogrążyła w rozpamiętywaniu tego, co mi się przydarzyło, nikt nie miałby mi tego za złe. Ale to inni, wyciągając do mnie rękę, pomagali mi skupić się na tym, co dobre. Mąż był wtedy ze mną i jestem mu za to wdzięczna. Jednak nie udźwignął towarzyszenia mi na dłuższą metę. Mężczyźni w takich sytuacjach bywają słabsi niż kobiety, wolą wybierać odejście. Jak wynika z badań przeprowadzonych przez psychiatrów, tylko 25 proc. zostaje z kobietami w takim stanie, w jakim ja wtedy byłam. Po dwóch latach rozstaliśmy się, ale przeżyłam już gorsze rzeczy, więc przyjęłam i to, co dał mi Pan Bóg.

Po raz pierwszy stanęła na nogi 2 kwietnia 2005 r., w dniu śmierci Jana Pawła II. Pamięta moment powrotu do życia, kiedy rehabilitantka na chwilę ustawiła ją do pionu. Tego dnia wieczorem usłyszała, że papież nie żyje. Z okna swojego domu widziała, jak ludzie gromadzą się na ulicy jego imienia, ale nie była w stanie nawet ich oglądać. Za to gorąco zaczęła modlić się za jego wstawiennictwem. Wiedziała, jaki miał kult do Bożego Miłosierdzia, dlatego przez kilka miesięcy spała z namalowanym na drewnie obrazkiem Jezusa Miłosiernego pod poduszką. – Już w lutym 2005 postanowiłam nadać sens temu, co się ze mną stało – wspomina. 18 maja 2013 r., w dniu urodzin Jana Pawła II, założyła fundację „Forani” (www.fundacjaforani.org), pomagającą ofiarom wypadków i ich bliskim. W jej nazwie można odczytać ukryte słowa: „Dla Ani”.

Nie jesteś sam

Kiedy potrzebujący pomocy po wypadkach żalą się, że nie dadzą rady się podnieść, ona samą swoją obecnością przypomina, że powinno im się udać. Opowiada, jak przez 5 lat wracała do siebie poprzez rehabilitację, leczenie nie tylko ciała, ale i psychiki. Fundację utrzymuje z własnych pieniędzy, które dostaje z odszkodowania powypadkowego. Na biuro „Forani” wynajęła 25-metrowy pokój przy Marszałkowskiej. Uruchomiła bezpłatną infolinię (22 102 1616) dla poszkodowanych w wypadkach komunikacyjnych, w domu i podczas pracy. Przy telefonie siedzą na zmianę trzy konsultantki – Dominika, Ewa i Natalka, które pomagają potrzebującym ustalić plan działania w sytuacji krytycznej.

W Narodowym Programie Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego zauważono potrzebę kompleksowego wsparcia po wypadkach, którą zapewnia właśnie fundacja. Co roku w wypadkach drogowych jest poszkodowanych ponad 200 tys. osób. Nikt nie prowadzi statystyk wypadków w domu, ale jest ich bardzo dużo. Dotknięci nimi nie wiedzą, gdzie szukać pomocy medycznej i wsparcia psychologicznego. Iwona sama zaczęła studiować psychologię, żeby skutecznie udzielać porad w interwencji kryzysowej. Pierwszą wielką akcją jej fundacji, o której pisały media, było wsparcie fizjoterapeutki z Warszawy, na którą spadł skaczący z siódmego piętra samobójca. Ze zbiórek pieniędzy uzyskali 1 mln 100 tys. złotych, które w całości przekazali na jej leczenie i rehabilitację.

Zwykle poszkodowani telefonujący z prośbą o pomoc tracą głowę, tak jak kobieta, z którą ostatnio rozmawiała. Powiedziała, że ma myśli samobójcze, bo jej mąż leży sparaliżowany po wypadku, a ona musi zajmować się nim i dwójką dzieci. – Oprócz fachowej pomocy potrzebna jej była świadomość, że nie jest sama w tym nieszczęściu – podkreśla.

Wiemy, co robić

Kilka dni temu ponad godzinę rozmawiała z ojcem 17-latki, którą na jego oczach na przystanku zmiótł z chodnika samochód. – Ten 50-letni mężczyzna płakał, opowiadając o tym. Przypuszczam, że cierpi na stres pourazowy, o którym sama się dowiedziałam pięć lat po moim wypadku. Ma kilka typowych objawów, na które skarży się wielu cierpiących – bezsenność, lęk przed sytuacjami przypominającymi tamto zdarzenie, myśli samobójcze. Pomogłam mu, uświadamiając, że musi się leczyć. Właśnie monitoruje powtórną operację miednicy u poszkodowanej w wypadku dziewczyny. Musi się wystarać o najlepszy sprzęt i lekarzy, żeby nie uszkodzić nerwów odpowiedzialnych za poruszanie.

Boczny tor działalności „Forani” stanowi przekazywanie dzieciakom z biedniejszych rodzin komputerów i ubrań. Ale też znajdowanie poszkodowanym zatrudnienia, nadającego ich życiu sens. Mirek, sparaliżowany po wypadku, nie chciał od niej pieniędzy, ale jakiegoś zajęcia, żeby poczuć się potrzebnym. Sama pani Iwona jeszcze w chorobie zaczęła robić bransoletki, zawieszki do telefonów z wymyślonymi przez siebie aniołkami – zdrowia, spokoju, miłości. Z jej rąk wyszły ich już tysiące. Teraz w tej pracy pomaga jej niepełnosprawna fizycznie Paulina. Pieniądze z ich sprzedaży oczywiście wędrują na fundację.

Sama, rozmawiając ze zgłaszającymi się po pomoc, nieraz zachwycała się przykładem ich życia. Prawie zaprzyjaźniła się z rodziną 31-letniego Jakuba, który jadąc do pracy, spadł z roweru i nieszczęśliwie uderzył się w głowę. – Teraz nie mówi, nie chodzi, ale ma żonę, która opiekuje się nim z ogromnym oddaniem, mimo że mają jeszcze dwójkę dzieci. „Najważniejszy jest mój Kubuś” – powtarza. – Już organizujemy panu Jakubowi specjalne łóżko, konsultacje u neurologa, rehabilitację – wylicza. – Wiemy, co robić, ale musimy mieć na to finanse.

Dziękuję za nogi

Po pięciu latach jej fundację uznano za organizację pożytku publicznego. Przez miniony rok korzystała w związku z tym z pieniędzy uzyskanych z projektu. Teraz jednak znów codziennie towarzyszy jej pytanie: jak utrzymać „Forani”? – Jeśli znajdę sobie inną pracę, nie będę miała czasu pomagać ludziom – zamyśla się. Jest przekonana, że trudne wydarzenia nie zdarzają się po to, by nas łamać, ale budzić, uświadamiając, co posiadamy. – To kwestia tego, co chcesz widzieć – podkreśla. – Codziennie rano dziękuję Panu Bogu, że mam ręce, nogi, słyszę i widzę. To nie jest coś, co każdy ma, dlatego traktuję to wszystko jako dar. Dziękuję Bogu za osiem miesięcy życia z moją córeczką, ale i za wszystkie inne doświadczenia. Sama ich nie wybrałam, ale dzięki nim mogę być skuteczna i wiarygodna, pomagając innym.

Przyznaje, że ostatnio dużo się modli o pomoc dla fundacji za wstawiennictwem o. Pio. On przecież prawie z niczego zbudował swój Dom Ulgi w Cierpieniu. Iwona marzy, by stworzyć ogólnopolski ośrodek pomocy poszkodowanym w wypadkach, w którym potrzebujący na miejscu będą mogli skorzystać z kompleksowej pomocy lekarzy, rehabilitantów, psychologów. – Wierzę, że jeśli moje pomysły są zgodne z wolą Bożą, to się rozwiną – mówi. – Moja Ania miałaby teraz 11 lat. Ale nie umarła, żyje poprzez to, co robię.

Był czas, że chodziłam na jej grób i czytałam jej głośno bajki. W pewnej chwili poczułam dotknięcie i usłyszałam: „Nie płacz, że twoja córka była, ale ciesz się z tego, że jest”. Pewnie, że nieraz chciałabym ją przytulić, ale mam teraz większą pewność, że przebywa w domu, gdzie jest jej lepiej niż tu. Namiastkę tego, co nas czeka po drugiej stronie, poczułam podczas tamtego przytulenia w trakcie reanimacji. Moja wiara jest silniejsza niż przed wypadkiem. Przecież Pan Bóg nie chciał mnie skrzywdzić. On tylko miał w tym swój plan.

TAGI: